Выбрать главу

– Nie jest taki nadzwyczajny – Marsha wydęła usta. – Trzy takie, jak my, mogą mieć dowolnego faceta. Tam było przynajmniej trzech mężczyzn, którzy nie mieli swoich kobiet. Każdy z nich patrzył na nas łapczywie.

– Szczególnie ten taki wysoki… Wyglądał jak Sallambo – ho… – Sheilla nadal zwilżała lekiem wargi Dona.

– Ten łysiejący blondyn z wielkim łbem? – zapytała Marsha. – Nie, ten drugi…

– Sallambo – ho nie śpiewa już od lat, a poza tym wyglądał inaczej – powiedziała Marion. – Zresztą, czy naprawdę musi być ten Chudzielec? Nawet nad grobem Don wygląda lepiej od niego.

– Zagłodzona pokraka w łóżku to jakby spać z pająkiem – Marsha i Marion solidarnie miażdżyły marzenie Sheilli. – Wyobraź sobie potwornie długie gnaty, a na końcu szorty jak balony. Pająk domowy.

– Naprawdę to był typowy Brojler – zauważyła Marsha. Co?… Jaki brojler?

– To ty nie wiesz? – Marsha znowu była górą. – Dawniej hodowali kurczaki. I żeby rosły szybciej, pakowali w nie hormony wzrostowe. Oficjalnie, tylko dorośli mogli je jeść. Niektórzy rodzice karmili tymi kurczakami dzieci i wyrastały takie pokraki, jak ten twój ulubieniec… Ręce i nogi półtora rażą dłuższe niż u normalnego człowieka. Kości długie tak rozrastały się. Sheilla słuchała z uwagą.

– On wcale nie jest zagłodzony, on inny być nie może. Biedna ofiara przemysłu spożywczego… – kontynuowała Marsha. Sądząc z szerokości ramionek, powinien być jakieś trzydzieści pięć centymetrów niższy, tak gdzieś metr sześćdziesiąt… Tobie do czubka nosa. To jego miarka biologiczna. Taki właśnie Brojler – podsumowała.

– Zjadłabym kurczaka – powiedziała Marion.

– Tobie i tak już nic nie urośnie – ścięła ją Marsha.

– A z tym, co teraz? – Sheilla podbródkiem wskazała na Dona.

– Dajmy mu szansę… Jeszcze raz, co? – powiedziała Marion. Obie spojrzały na nią zimnym wzrokiem cudownych, ciemnobłękitnych oczu.

– Nie przesadzaj, Marion – skarciła ją Marsha. Jako najstarsza miała autorytet. – Mężczyzna jest po to, żeby ci torował drogę na południe. Ty za to śpisz z nim od czasu do czasu, żeby się nie rozmyślił. Nie za często, żeby znał swoje miejsce…

– A gdy już będziemy na południu, to będziemy się obywać bez?… – spytała ironicznie Marion. Obecnie ona trzymała głowę Dona na kolanach i łagodnie wycierała w jego wargi palce zwilżone lekarstwem.

– Nie bądź głupia – powiedziała Sheilla. – Południe jest daleko. Będzie czas się martwić.

Don poruszył ustami Otworzył oczy i uśmiechnął się szeroko.

– No i co? – zapytał cichym, niskim głosem, ale, tym swoim nieco bezczelnym tonem, że aż drgnęły. – Nie idziecie spać?

Marion zmierzwiła mu czuprynę.

– Jesteś nieznośny – powiedziała.

– Jak się czujesz?… – Sheilla całą sobą wyrażała chęć pomocy.

– Zjadłbym coś – powiedział i znowu się uśmiechnął do nich. – Jest w porządku.

Obie wstały z posłania, aby coś przygotować. Marion lekko gładziła jego włosy. Przygotowały słodycze i chleb z mięsem.

– Właściwie też jestem głodna – powiedziała Marsha i roześmiała się. Wszyscy czworo zgodnie jedli ten nie przewidziany posiłek, a potem usnęli, tuląc się do siebie jak koty.

Poranek poznali po zastąpieniu ciemności przez ciemną, a potem nieco jaśniejszą szarość. Okno było zasłonięte kawałkiem tektury i dlatego świt musiał skończyć się kolorem szarym. Don podniósł się pierwszy i odsłonił zalodzone okno. Zrobiło się jaśniej. Dziewczyny gramoliły się z posłania.

Postanowił zbudować toaletę, jednak wyjście na zewnątrz było poświęceniem, ponieważ doliną była magazynem zimnego powietrza, zaś wykopany szyb był w tym magazynie najzimniejszą półką. Cóż, skorzystać z toalety musiał. Ubrał się grubo i znalazł kompromis – skorzystał z toalety dokładnie tam, gdzie zamierzał ją wykopać. Wziął się do roboty. Łopata wymagała solidnego drzewca. Wspiął się na powierzchnię, aby wyszukać odpowiedni drąg.

Bezchmurne niebo miało przyjemny, ciemnobłękitny kolor oczu Sheilli.

Dni są długie – pomyślał – Środek lata, ale zimno jak zeszłej zimy… Gdy nadejdzie zima, to nawet w dzień nie będzie można wędrować.

Spojrzał w kierunku tarczy słonecznej. Mrużąc oczy, można było wyróżnić słabiej świecące obszary, choć koło południa blask był silny. Odniósł wrażenie, że znów jest gorzej i pogarsza się stosunkowo szybko.

Mówili, że rozbłysk wywołała kosmiczna katastrofa. – Wielki obiekt, może glob, uderzył w Słońce, Nikt tego nie widział w Europie, a nikt na zachodniej półkuli nie przeżył tego błysku. Katastrofa byłą hipotezą w którą Don nie wierzył, gdyż uważał, że przygasanie to naturalny, cykliczny proces. Po prostu nową epoka lodowa.

Potem, gdy słońce wzeszło nad Azją i Europą, nie wydawało się zmienione, ale wkrótce zaczęło się jego słabnięcie i trwa to nadal. Chyba to przygasanie nie doprowadzi do następnego rozbłysku?…

Spokojnie, ale z rzetelnością doświadczonego stolarza, przycinał nowe stylisko do łopaty. Długie i masywne, wygodne. Słońce świeciło przyjemnie jasno, lecz nie grzało. Omiótł wzrokiem okoliczne pola śnieżne i otaczające grzbiety gór.

Aleśmy mieli szczęście… – myśl była trywialna, ale wracała nieodparcie po każdym wyjściu na powierzchnię. Szansa znalezienia tego dachu to było takie solidne zero eksperymentalne, solidne zero… z niezłą dokładnością…

Dziś jest dobry dzień, aby wysłać komunikat, bo dobrze, gdy ktoś przyjazny wie, gdzie jesteś… Ale kto pozostał przyjazny?… A tak: przyjdą jacyś… Ze mną będą walczyć… Jak przegram, zabiją… Dziewczyny pewnie też zabiją, żeby zdobyć jedzenie… Może któryś z nich zdecyduje się na nie, ale musiałby walczyć z pozostałymi… To mało prawdopodobne.

Łopata została mocno osadzona na grubej i prostej gałęzi, nie brakowało nawet poprzecznego drzewca przybitego solidnym gwoździem.

Zszedł na śniadanie. Chleb skończył się, ale były jeszcze ziemniaki i mocna, aromatyczna herbata.

– Przydałby się kibelek – powiedziała Sheilla. Oblizywała palce z sosu.

– Po śniadaniu zrobię kibelek, że palce lizać – powiedział – To znaczy, że palce wycierać. To znaczy, że papierem wycierać…

– Świnia – skwitowała Sheilla.

Marion chodziła, używając kul. Niosła właśnie repetę dla siebie.

– Powinnaś leżeć, Marion – powiedział. – Nie forsuj stóp, niech się goją.

– I tak nic nie czuję… Nie bolą, ale mnie słuchają. Skończył jeść i wrócił do pracy. Nową łopatą sprawnie drążył korytarz w kierunku, który wczesnym rankiem oznakował na żółto. Strop umacniał, polewając wodą donoszoną przez Marshę. Tworzyła się szklista polewa. Po kilku metrach drążenia skręcił, by zapewnić przyszłym użytkownikom nieco dyskrecji. Śnieg usuwany z tego rejonu był bardzo czysty i Marsha wynosiła jego kolejne wiadra do stopnienia. Na końcu korytarza wydrążył niewielką komorę. Sheilla przyniosła znalezioną, płaską łyżkę do tortów, która miała służyć zamiast spłuczki. Toaleta była gotowa.

Ciekawe, kiedy te warstwy przekształcą się w lodowiec?… A jego ruch zniszczy to muzeum działalności człowieka, obecnie zamrożone i zachowane pod śniegiem – pomyślał.

Dokopał się do stodoły i obory. W oborze odnalazł zamarznięte trupy konia i trzech krów. Sądził, że ich mięso nada się do spożycia. W stodole był duży zapas siana, które mogło służyć na rozpałkę. Zbił z desek zasłonę do zastawiania korytarzy na noc, aby ograniczyć gromadzenie się nocnego powietrza. Przypadkiem natrafił na studnię, w całości zasypaną śniegiem. Nie było sensu jej odkopywać, gdyż poziom wód gruntowych opadł tak nisko, że musiała wyschnąć, nawet jeśli nie została uprzednio zatkana czopem lodu.