– To nie tak… Nie będziemy się w ogóle zapadać – mówił z zaangażowaniem. – Zrobię rakiety śnieżne. Tu jest wszystko, co potrzebne: sprężyste drewno, sznur. Domyślam się, jak powinny wyglądać…
Ożywiony tą myślą, szkicował na świstku papieru projekt. Marsha przyjrzała się krytycznie.
– To będzie niepraktyczne – powiedziała. – Trzeba będzie chodzić jak kaczka. Bardzo niewygodnie. No, bo muszą być wystarczająco duże, żeby się nie zapadać…
Don uważnie przyjrzał się projektowi.
– Rzeczywiście. Trzeba to przemyśleć – mruknął.
– Sheilla, może by coś otworzyć? – uśmiechnął się do zaklejonej piękności. Przyjęły to bez entuzjazmu.
– Może dzisiaj nie – powiedziała Sheilla.
– To jedna z niewielu przyjemności, które nam pozostały – zauważył.
– Chyba nie największa? – leciutko się uśmiechnęła.
– Nie, to druga.
Marsha przyniosła butelkę. Z trzaskiem odkręcił nakrętkę i rozlał do kieliszków. Marsha obejrzała ordynarną naklejkę. Starała się przeczytać napis.
– Rozumiesz, co tu jest napisane? – podała mu butelkę.
– Wódka czysta…
– Rozumiesz to? Skinął głową.
– Jesteśmy niedaleko moich stron.
– To co robiłeś na zachodzie? – zdziwiła się Marion. – Przecież stąd bliżej do Benha.
– . To nie takie proste: Najpierw, dopóki ocean nie zamarzł, fale mrozu przyszły od kontynentu. Nasze miasta, po rosyjskich, wymarzły najszybciej. Więc najpierw szedłem na zachód, jak Sheilla z rodzicami. Potem i u was stało się zbyt zimno i teraz idziemy razem do Benha…
Rozlał butelkę do końca. W milczeniu sączyli piekący płyn.
– To powinieneś znać te tereny – zauważyła Marion, wypijając jednym haustem swoją część. – Przynieś jeszcze.
Czuł się niezbyt dobrze, a pomimo to przyniósł drugą butelkę. Ta miała dwie etykietki: jedną zmiętą i przyklejoną napisem do szkła; drugą nalepioną krzywo, ale za to napisem we właściwą stronę. Tylko on miał jeszcze nieco w kieliszku, więc dopił i nalał wszystkim.
– To był jeden z tematów dla dowcipów – stuknął palcem w etykietkę. – Teraz rozrzewnia.
– To się nazywa słowiańska dusza? – Sheilla była cięta jak zwykle.
– Przynajmniej robili szczelne zamknięcia: – zauważyła pojednawczo Marion. Pił, nie czując działania alkoholu, choć robiło mu się coraz gorzej. Zauważył, że one przypatrują mu się uważnie. Wtedy przyszedł kolejny kryzys. Don wstał, chcąc wyjść, żeby się przewietrzyć, ale zatoczył się i runął na podłogę. Szum w uszach był nie do wytrzymania. Leżał bezwładnie i trząsł się z zimna. Gorąca kąpiel i alkohol zadały celny cios jego sercu.
– Chodźcie szybko! Razem! – powiedziała Marsha. Sheilla podeszła; a Marion zsunęła się z posłania na podłogę, sycząc z bólu. Marsha przyniosła łopatę Dona umocowaną na nowym, solidnym stylisku.
– Marion! Łap go za nogi – zakomenderowała Marsha. Marion mocno chwyciła nogi Dona w kostkach.
Słowa dziewczyn docierały do niego przez mgłę gęstą jak wata. Wiedział, że musi jak najszybciej dostać środek nasercowy.
– Sheilla, ręce!
Sheilla posłusznie przysiadła mu na brzuchu i uchwyciła jego dłonie. Marsha postawiła mu łopatę na grdyce i z całej siły oparła się na poprzecznym drzewcu styliska. Don był słaby, zaczął jednak kurczowo wyrywać się na boki. Z jego gardła wydobywał się chrapliwy dźwięk. Marsha naciskała z całej siły, sapiąc z wysiłku. Don zdołał przekręcić głowę w bok i łopata przecięła mu tętnicę szyjną. Siknęła jasna krew i nadal bluzgała w rytm słabnącego serca.
– Sheilla, szybko, pomóż mi! – wrzasnęła Marion. – On się wyrwie!
Sheilla puściła ręce Dona, zerwała się i z całej siły uwiesiła na stylisku łopaty. Don obiema rękami uchwycił fatalne drzewce, ale był już zbyt słaby. Jego chwyt rozluźnił się, a ręce opadły. Ciałem wstrząsały drgawki, tym razem agonalne. Dziewczyny jęczały z wysiłku, nie zmniejszając nacisku, póki jeszcze drgał. Marion puściła jego nogi. Wszystkie trzy ciężko dyszały.
– Masz zachlapany opatrunek – powiedziała Marsha do Sheilli.
Powoli zapadał zmierzch.
W świetle latarki Sheilla z Marsha drążyły jamę na ciało Dona. Nie chciały grzebać go w toalecie. Pracowały na przemian. Łopata zazgrzytała jak kiedyś. Tym razem o blachę. Odsłoniły karoserię zasypanego samochodu. Gospodarze nie zdołali daleko odjechać… Na przednich siedzeniach siedziały trupy kobiety i mężczyzny. Zdjęły z trupów kożuch i futro. Nie było to proste, gdyż ciała były sztywne jak skamieniałe. Ręka mężczyzny ułamała się, ale nie odpadła. Na tylnym siedzeniu siedział trup małej dziewczynki trzymający w rękach oszronionego, martwego kotka. Zwierzątko miało otwarty pyszczek i szczerzyło ząbki jak szpileczki.
Pochowały ciało Dona na tylnym siedzeniu samochodu obok trupa dziewczynki. Podparły go tak, aby głowa nie opadała na bok.
W tym Czasie Marion zbierała szmatą kałużę z podłogi. Sheilla zauważyła, że na mrozie policzki i nos pod opatrunkiem boleśnie pieką. Nastawiły wodę do mycia.
– Nie musisz tak starannie ścierać – powiedziała Marsha. – Przez noc podłoga zamarznie i rano da się to wykruszyć.
Usiadły wszystkie na kanapie, oczekując, aż zagrzeje się woda.
– Jestem gówno – powiedziała Sheilla. Marion cicho popłakiwała.
– Ja byłam z nim najdłużej – powiedziała Marsha. – Ja, z nas wszystkich, znałam go najlepiej. Ale to było jedyne wyjście… Myślę, że on to rozumiał. Tak być musiało.
– Chciał obejść wkoło radiostację – powiedziała Marion.
– Dotrzemy tam… do Benha i obejdziemy radiostację w kółko… dla niego – powiedziała Marsha i już zrobiło się im lżej.
Popijały wódkę. Następnie starannie zmyły chłodną wodą krew z odzieży, zaś ręce umyły w cieplejszej. Potem znowu po łyku. Marsha wyciągnęła z kieszeni jego paszport. Chwilę oglądała godło na okładce.
– Bez sensu te symbole – mruknęła. – Ciekawe, ilu ludzi jeszcze żyje?
– Myśmy mu prawie odcięły głowę – zaszlochała Marion.
– Tak mu odskakiwała, jak go ciągnęłyście.
– Daj wreszcie spokój – powiedziała Marsha głośniej.
– Donald Alfred Kortes – przeczytała z paszportu. – Nie brzmi słowiańsko.
– Może przepisali z błędem z oryginalnego paszportu – podsunęła Sheilla.
– Żegnaj, panie D.A,K. – dodała Marsha po chwili milczenia.
– Trzeba paszport pochować razem z nim. Może kiedyś ktoś go zidentyfikuje – powiedziała Marion.
– Nie będzie żadnego kiedyś. Nikt nikogo nie zidentyfikuje – powiedziała Marsha, – Zrobi się lodowiec i zacznie to spychać i zgniatać. On tak mó…
– Lepiej przynieś nową butelkę – dorzuciła po chwili milczenia.
Marion posłusznie zwiesiła nogi z kanapy i zrobiła kilka kroków o kulach, potem upadła. Pierwszy raz.
– Cholera! – krzyknęła. – Nie mogę na nich iść. Doczołgała się do kanapy i wciągnęła na nią. Chwyciła nogi nad kostkami.
– Bolą jak cholera! -. syknęła. – Już nie dam rady tego ukrywać.
– Gdzie cię bolą? – zapytała Marsha.
– Tu… gdzie trzymam… pod dłońmi.
Marsha rzuciła szybkie spojrzenie, ale nie odpowiedziała. Marion wypiła duszkiem kolejny kieliszek.
– Ale jak mi tu przywołasz tego pająkowatego syfa, to jemu i tobie rozwalę łeb tą samą łopatą! – zmieniła nagle temat. – Nie znoszę zniewieściałych mężczyzn. Mają twarze starych kobiet – dodała i ułożyła się do snu. Dzięki działaniu alkoholu ból był mniej dokuczliwy.
Sheilla nie broniła swojego pokracznego ulubieńca.
– Ja właściwie też nie lubię – powiedziała i ułożyła się do snu. W nocy krzyczała przez sen.