Выбрать главу

Radiostacja była uszkodzona nieodwracalnie, obwód drukowany pokrywała gruba warstwa wykwitów salmiaku.

Nawet nie rozpaliły pod kuchnią. Puszki z mięsem skończyły się już, pozostały ziemniaki jako podstawa menu, cebula i zamarznięte zwierzęta w stajni. Przy gotowanie posiłku wymagało jednak aktywności, do jakiej nie były w stanie się zmusić. Nie mówiły od rana do siebie, ale obie rozumiały, że teraz to będzie już tylko oczekiwanie na koniec Marion, którego nie można było oddalić i którego nie chciały przyspieszać.

Sheilla instynktownie omijała Marion, obawiając się zakażenia swojej gojącej się twarzy, W końcu zmusiła się i rozpaliła ogień, obrała ziemniaki i postawiła posolony śnieg do stopnienia. Marsha ograniczyła się do otwarcia kolejnej butelki. Sheilla pozostawiła kuchnię pod jej opieką i wyszła na powierzchnię. Pogoda od kilku dni nie zmieniła się – ciągle sunęły bure kłęby, ani razu nie ukazując skrawków czystego nieba;

– Dobrze, że prawie nie padało, odkąd tu przyszliśmy – pomyślała. – Widać nasze ślady. To pomoże nas odnaleźć.

Twarz piekła na mrozie, lecz mniej niż wczoraj. Rany goiły się, lecz takie rany lubią się otwierać ponownie.

Przemierzyła wzrokiem ścieżkę prowadzącą na grzbiet. Wpatrywała się z wysiłkiem. Po chwili nie miała wątpliwości – ich trasą schodziło kilka osób. Pięć lub sześć szarych punkcików. Serce podskoczyło do gardła. Wszystko nabierało sensu. Perspektywa Benhanie była tak odległa, jak choćby przed godziną. Sheilla policzyła punkciki. Nie miała wątpliwości: nadchodziło sześciu mężczyzn.

Orły… – pomyślała. Serce tłukło się jak opętane, jakby chciało wyskoczyć przez gardło. Zbliżali się powoli, z wysiłkiem; głęboko zapadali się, mimo przetorowanej drogi.

Mogłaby powiedzieć o nich Marshy, ale nie wydawało się to w tej chwili ważne. Pomyślała, że będzie to dla małej miła niespodzianka. Wkrótce byli już blisko.

Trzej mieli na sobie wielokrotnie pozszywane i połatane kurtki nylonowe, dwóch szło w równie zniszczonych waciakach, a jeden był w długim, czarnym płaszczu, owiniętym tekturą falistą związaną sznurkiem. Niscy, masywni i krępi z wyjątkiem tego w tekturze, nieprawdopodobnie wysokiego i wąskiego w ramionach jak tyka.

Sheilla stanęła w pozie uwydatniającej wszystkie zalety jej budowy. Podeszli do niej. Rozpoznała, tych mężczyzn: trzech z nich spotkali w tamtej norze tydzień temu. Inni byli nie znani, ale równie nieatrakcyjni. Sallambo – ho był zarośnięty rzadkim, nieprzyjemnym zarostem. Oczy, sztucznie powiększone szkłami dalekowidza, wyglądały nienaturalnie. Inaczej go zapamiętała.

Żałosna ofiara przemysłu spożywczego – pomyślała.

– Cześć, Orlico – powiedział pierwszy z nich. – Gdzie to wasze rozkoszne gniazdeczko?

Uwodzicielski uśmiech Sheilli zmarnował się pod opatrunkiem. Wskazała palcem na tunel. Mężczyzna uważnie oglądał konstrukcję komina.

– Niezła robota – powiedział. – To ten wasz owczarek?…

– To zrobił Don – potwierdziła.

– Przyszedł na byczka koniec – skwitował go tamten. Gdy się poruszał, jego ortalionowa kurtka szeleściła na mrozie.

– Gdzie jego spluwa? zapytał niski i barczysty, wyglądający na przywódcę.

– Marsha położyła ją na kanapie. Mieli obcy akcent, mówili niewyraźnie.

– Może byśmy się przedstawili i innym Orlicom – zauważył tamten.

Sheilla wskazała im wejście. Ostrożnie schodzili śnieżną sztolnią. W kuchni nieznośnie cuchnęło.

Zdumiona Marsha zerwała się z miejsca.

– Jednak trafili – wyrwało się jej.

– Co mieliśmy nie trafić – zarechotał jeden z nich. – Idziemy za wami już od tygodnia, a do tego mieliśmy jeszcze namiar z wczoraj.

– Są tylko te trzy. Obszedłem wszystkie pomieszczenia – powiedział, wchodząc ostatni, szósty mężczyzna. – Wydrążyli niezły labiryncik.

Ten zawinięty w tekturę zobaczył pistolet Dona, wziął go i otworzył magazynek.

– Gdzie naboje? – zapytał.

– Nie było naboi. Don nosił go za pasem tak dla fasonu, gdy spotykaliśmy innych. Mówił, że to upraszcza kontakty międzyludzkie… – tłumaczyła Sheilla.

– Tośmy byli głupi wtedy – wyrwało się blondynowi w połatanej, czerwonej kurtce ortalionowej.

– No to dobra – powiedział ten wyglądający na szefa. – Teraz to odrobimy.

Podszedł do kanapy, na której leżała nieprzytomna Marion i jednym ruchem zerwał koc. Rozszedł się wstrętny smród. Lekko trącił grubą laską jej stopy.

– To jest już trup, chociaż przypadkiem jeszcze żywy. Trzeba to załatwić zaraz – powiedział.

Zamachnął się z całej siły uderzył ją laską w głowę. Chciał uderzyć ponownie, ale Marsha skoczyła ku niemu jak lwica i zatrzymała cios. Bez trudu wyzwolił się z jej uchwytu i twardą pięścią trzasnął ją w twarz.

– Hej Tedd! Nie przesadzaj… Dostaniesz je na koniec, ale na razie są nasze – powiedział rudy w waciaku.

Dalej rozmawiali w niezrozumiałym języku.

Marsha powoli zbierała się z podłogi, niezdarnie rozmazując rękawem krew po całej twarzy. Sheilla stała nieruchoma z przerażenia.

Tedd podszedł ponownie do kanapy i zaczął okładać po głowie Marion swoją drewnianą laską. Robił to systematycznie i dokładnie dopóty, dopóki jej ciało jeszcze drgało. Sheilla zerwała się, chcąc uciec, ale dwaj z nich schwycili ją za ramiona i wykręcili jej ręce do tyłu.

– Zabandażowana też do piachu – powiedział wysoki jak tyka, uśmiechając się kościanie.

– Nie tak szybko, Tasiemiec, w swoim czasie – rudy znowu szczerzył zęby. – Ta mi się bardziej podoba zawinięta niż ty goły…

Przywódca podszedł do Sheilli i silnym ruchem zdarł jej z twarzy opatrunek.

Sheilla krzyknęła głośno.

Z rozerwanej rany pociekła krew.

– Ta też do niczego – powiedział gniewnie, – Pokancerowany towar. Gdzie się tak urządziły przez ten tydzień?

Dziewczyny milczały. Podszedł starszy, łysawy, w waciaku, i trącił Sheillę kantem dłoni w twarz. Spojrzała mu gniewnie w oczy i wyprostowała się.

– Są bezwartościowe. Szybko się z nimi zabawimy i pogonimy naprzód. Tego Cygarniczkę też mamy namierzonego. Może będzie co wybrać od niego.

– No, to zaczynajcie chłopcy – powiedział Tedd. – Potem ja skończę.

Rozsiadł się wygodnie. Rozerwał srebrzone opakowanie, wyjął miękką, różowawą masę i starannie utkał nią uszy, żeby nie słyszeć rozdzierającego krzyku dziewczyn. Obok usiadł patykowaty Sallambo – ho i przecierał okulary o popękanych szkłach. Miał brzydką, nieruchomą, ponurą twarz starej kobiety. On też czekał na swoją kolej.

Kraków, listopad 1987

Absolutny powiernik Alfreda Dyjaka

Było przykre, ciemnawe popołudnie listopada. Przynajmniej przestało padać. Na razie. Jak co dzień Alfred Dyjak przemierzał Śląską zwykłym, szybkim krokiem, nieznacznie pochylony do przodu. Na ramieniu miał przewieszoną torbę z brązowego skaju, nieco rozerwaną wzdłuż zamka błyskawicznego. Z rozpiętej torby wystawała butelka mleka z aluminiowym kapslem zabezpieczonym plastykową nakładką. Czuł się źle i wszystko wydawało mu się jeszcze bardziej obce i wrogie niż zwykle. Nie lubił siebie ani otoczenia, w którym się obracał: ludzi, przedmiotów. Kac po wczorajszym wieczorze wzmagał tę niechęć.