Mijając mały sklepik, zdobył się na spostrzeżenie, że obecnie nie sprzedają w nim płyt gramofonowych, lecz nadali mu zabawną nazwę „Drewno”.
Trochę wcześniej o mało co nie został przejechany przez pomarańczowego malucha i właśnie teraz to sobie uświadomił. Brodaty kierowca wychylił się i krzyknął. Dyjak sądził, że kierowca powinien być wąsaty, a fiat żółty. Po chwili zapomniał o tym. Przeciągnął językiem po suchych wargach.
Był wykończony, jakby nie spał od niepamiętnych czasów; przynajmniej wszystkie lekcje przebiegły spokojnie. Dyjak uczył starsze dzieci tak zwanych robót ręcznych, czyli parodii pracy rzemieślnika, zaś najmłodszych nieszczęśników – tak zwanego nauczania początkowego, czyli wszystkiego po trochu. Udręka była wzajemna, gdyż ostatnio szkoła otrzymała w darze mikrokomputer „Meritum”, który trafił pod opiekę Dyjaka, uznanego szkolnego specjalisty od techniki. Niestety, instrukcje zostały napisane niezrozumiale i Dyjak nie mógł sobie z nimi poradzić. To poniżało go; tym bardziej, że niektórzy z jego znienawidzonych podopiecznych umieli już biegle obsługiwać nieznośną maszynę.
Jego wyobraźnię opanował natrętny, wyrazisty obraz. Dyjak poczuł rzadkie powietrze, zimne i czyste; jak w górach – przypomniał sobie ostatnie wczasy spędzone w Zakopanem i instynktownie wchłonął nozdrzami ciężkie i wilgotne powietrze jesiennego miasta. Chodniki były jeszcze mokre po deszczu.
Istniały dwie współbieżne rzeczywistości: to chłodne i zatęchłe popołudnie i tamto również chłodne, lecz rozświetlone i rześkie. W mroźnym, rozrzedzonym powietrzu lekko opadało niewielkie, brunatne ziarno, owalne i pobrużdżone. Wydawało się tak lekkie, że gdyby dmuchnął, zmieniłoby tor swego lotu. Blask zmieniał ziarno, wolno, lecz zauważalnie: pęczniało i rozkładało pomarszczone dotąd powłoki. Wkrótce przestało spadać; szybowało na niedużych i smukłych skrzydełkach z pożyłkowanej i przeświecającej błony.
Dyjak przyśpieszył, dokładnie stawiając stopy. Uważał, że na chodniku są miejsca, na które powinien stawać, by było dobrze. Chciał przeczekać niezrozumiałe, natrętne obrazy. Obiekt widziany oczyma duszy próbował sterować swoim lotem: nieporadnie zakręcał, zwalniał lub przyśpieszał, jakby uczył się manewrowania.
Wizja znikła, ale to go nie ucieszyło, gdyż nadal czuł się podle. Doszedł do skrzyżowania; zauważył, że drzewa na skromnym pasku zieleni dzielącym jezdnie Alej prawie zupełnie straciły liście. Wszedł do sklepu spożywczego. W kolejce stały dwie starsze kobiety z siatkami. Dyjak unikał nieoczekiwanych ruchów, bojąc się naruszyć delikatną równowagę świata. Spokojnie stanął w kolejce. Wygląd tego sklepu zależał od Dyjaka. Gdy przyszła jego kolej, zdążył jeszcze powiedzieć:
– Proszę wino Regal – i rzeczywistość załamała się. Sklep stał się ciemną, pustą, zrujnowaną salą. Szyby potłuczone; z sufitu zwieszały się girlandy jakichś łachów czy pajęczyn. Na półkach pył, kawałki gruzu. Wokół panował półmrok. Dyjak zacisnął szczęki, aż zęby zgrzytnęły; przymknął powieki. Chciał, aby to zniknęło i wiedział, że zależy to od jego wysiłku. Po chwili otworzył oczy, ale ponury obraz znikał opornie. Powoli, naprzeciw niego, za odtwarzającą się ladą pojawił się widmowy kształt. Przypominał szkielet, ale wkrótce potem stał się kobietą w białym chałacie i czepku na rudawych i pokręconych włosach. Sprzedawczyni podała mu butelkę. Zawahał się.
Za dużo piję… cholerne zwidy – pomyślał, jednak sięgnął do kieszeni swoich marmurkowych dżinsów, z których był dumny; wyciągnął kilka zmiętych banknotów. Odliczył i położył je na ladzie. Marudził jeszcze chwilę, więc sprzedawczyni spojrzała nań wyczekująco. Dyjak przeciągnął spoconą dłonią po przerzedzonej blond czuprynie. Zaprzeczył ruchem głowy. Nie chciał kupować niczego więcej. Wsadził butelkę z Regalem do torby, obok butelki z mlekiem i wyszedł ze sklepu. Starał się nie rozglądać, w zabobonnej obawie, aby wizja nie powróciła.
II
Poszedł Alejami ku Prądnickiej. Po drodze wstąpił do sklepu z narzędziami. Chciał kupić kilka kołków rozporowych, aby w swoim mieszkaniu zawiesić na betonowej ścianie nowe dzieło. Przez mgłę przypominał sobie, że jego hobby to malowanie obrazów. Najtańszymi farbami olejnymi i zawsze w tym samym formacie, ponieważ zawsze rozpinał płótno na rysownicy kreślarskiej. Gdy farby wyschły, trudno było oderwać obraz od deski, gdyż oleje przesiąkały i płótno przyklejało się.
Mroczne wnętrze sklepu wyglądało zwyczajnie: krótka, a pomimo to stłoczona kolejka rolników z pobliskiego placu warzywnego i bazaru na Kleparzu.
Ustawił się w kolejce, oczekując na następną porcję udręki. Za nim stanął zwalisty mężczyzna o czerwonej, nabrzmiałej twarzy i chuchał mu w kark odorem przetrawionej wódki. Dyjak podrapał się po prześwitującym ciemieniu. Wiedział, że natręctwo powróci.
Tym razem wizja nie była przykra, emanowały z niej nieokreślona życzliwość i ciepło. Znów ten uskrzydlony przedmiot; znowu zmieniony: dłuższy, z niedużymi stabilizatorami – jak samolot. To skojarzenie przywiodło przed oczy panoramę wokół lecącego przedmiotu. Gdzieś nisko, ginąc w mętnym błękicie, płynęły fantastycznie postrzępione, białawe kształty.
Dyjak raz w życiu leciał samolotem: do Warny. Wtedy przypatrywał się chmurom. Te wyglądały podobnie. W samolocie do Warny jadł szynkę z plastykowej rynienki, a stewardesa miała oczy zbyt blisko siebie. Teraz czuł nieznośny odór oddechu stojącego za nim mężczyzny. Wiszące lub leżące na półkach narzędzia wydawały się nierealne: zbyt równe, błyszczące; zbyt dobrze wykonane.
Tracę poczucie rzeczywistości… powinienem zgłosić się do lekarza – kolejny raz przetarł dłonią spocone czoło.
Pasek rozluźnił się i torba spadłaby mu z ramienia, ale zdołał ją przytrzymać. Jedynie klasówki, które niósł do domu, do poprawy, sypnęły się na podłogę. Schylił się i pozbierał je z zabłoconego lastryka. Zdumiał się: to były wyłącznie podpisane, puste kartki, niektóre pobrudzone błotem. Gorączkowo przeglądał kartkę za kartką. Wszystkie puste, bez wyjątku, nawet te podpisane przez najlepszych uczniów.
Co to? Bunt? – zakołatało. – Przecież tematy nie były zbyt trudne…
– Dla pana?… – zamyślenie Dyjaka przerwał głos sprzedawcy w granatowym chałacie. Sprzedawca był wysokim i przeraźliwie chudym brunetem o siwiejących skroniach.
Dyjak podrapał się w bok. Miał na sobie szarą bluzę z wypukłymi, naszywanymi kieszeniami i nadrukowanym na prawej kieszeni czarnym orłem z rozpostartymi skrzydłami i napisem „Montana” oraz „Hamburg, Berlin, Paris, New York” poniżej orła. Był dumny z bluzy, chociaż nieco mniej niż z dżinsów, ponieważ była z butiku, a dżinsy z importu. Sprzedawca patrzył na niego z ledwie zauważalną odrobiną wyższości, wynikającą z przekonania, że taki facet jak Dyjak nie potrafi nawet fachowo nazwać tego, co chce kupić.
– Proszę rurkę do umywalki… taką w kształcie litery s – powiedział Dyjak, potwierdzając opinię sprzedawcy. Przeciągnął dłonią po przerzedzonej czuprynie. Bateria ciekła. Należało dokupić do niej nową rurkę. Dyjak odruchowo spojrzał na dłoń: były dwa włosy.
– Chodzi panu o wylewkę?… – w głosie sprzedawcy nuta wyższości zabrzmiała wyżej o ton. Nazwa była umiarkowanie cudaczna, ale nieźle oddawała rolę rurki, więc Dyjak przytaknął skinieniem głowy. Zdołał przyzwyczaić się do najdziwniejszych nazw różnych akcesoriów, choć nie był pewien, czy to sprzedawca nie wymyśla tych nazw wyłącznie po to, by gnębić klientów.