– Dlaczego tutaj nie rozmawiacie ze sobą?
– A o co mielibyśmy się nawzajem pytać? Przecież wszystko wiadomo.
– Jak powinienem żeglować, żeby trafić na właściwą bramę?
– Nie wiem. Płyń wokoło, to jej nie przegapisz. Może jest naprzeciw tej. Idź już, bo Strażnik może robić ci trudności.
Lorenzo spojrzał niepewnie na mrocznego giganta zerkającego przez ramię w jego stronę. Tamten nie mógł się obrócić, musiał przecież wskazywać drogę swym światłem.
– Jak masz na imię?
– Giulia.
– Znajdź swoje serce.
Giulia pokiwała głową i odeszła, ale obejrzała się jeszcze raz z większej oddali.
Gdy Lorenzo go mijał, strażnik odwrócił się za nim, bacznie obserwując nauczyciela, jednak pozwolił mu opuścić wyspę.
„On stale się każdemu przygląda", pomyślał Lorenzo, odcumowując barkę.
IX.
Dalej płynął już spokojniej: skoro przez tę bramę go wpuścili, inne też nie sprawią trudności. Gdyby był jeszcze spokojniejszy, podziwiałby piękno tęsknych postaci zdobiących mur Wyspy Umarłych.
Podpływał do kilku kolejnych bram. Spotkał Strażnika Kamiennego, Brązowego i Srebrzystego. Skrzydła ich były dziwne: przypominały ażurowe wachlarze, to opalizujące muszle cięte w pasma jakby piór, to znowu poruszające się na wietrze smugi koloru. Za bramami znajdował spokojne aleje wykładane wapieniem, cieniste cyprysy i wszędzie małe kamienne domki, niektóre kryte płytami łupka. Nikt nie znał tu kobiety o imieniu Mónica, która ostatnio przybyła z Orefine.
Dotarł wreszcie do bramy pilnowanej przez Strażnika całego w piórach. Skrzydła, ramiona, korpus i nogi miał szczelnie pokryte piórami, chociaż te na skrzydłach były najdłuższe, na kończynach krótsze, zaś te na ciele i twarzy przypominały puch. Kariatyda z brązu, całkiem naga, dziwnie pochylona, zaplatała dłonie za plecami, jakby zginała się pod ciężarem portyku, a jej sąsiadka z prawej siedziała, plecami oparta o portyk, jakby dźwiganie kamienia zmęczyło ją i teraz przez chwilę sobie odpoczywała. Kamienny pachoł cumowniczy był tu kanelowany, jak przerobiony z kolumny. Lorenzo oplótł cumę. „Żeby tylko kanelur nie pociął włókien", pomyślał.
Schody były bardzo śliskie, bo wodorosty wspinały się po nich wyjątkowo chętnie i zaszły wyżej niż zwykle. Stopnie rozdzieliły się wskutek ich działalności i wszystkie kiwały się, zmuszając do uwagi. Strażnik spojrzał, ale nie odwrócił się. Poprawił tylko pióra na piersi, lekko je rozgarniając, żeby światło było lepiej widoczne.
Stała zaraz za bramą, czekając na niego. Włosy splotła w gruby, czarny warkocz. Patrzyła na niego poważnie, a wyglądała, jakby rozstali się przed chwilą.
– Mónica! – Ruszył ku niej, chcąc wziąć ją w ramiona.
– Nie! Tego nam nie wolno – powiedziała, odsuwając się. – Wiesz, gdzie jesteśmy.
Była odziana w swoją ulubioną ciemnoszkarłatną sukienkę, w której ją pochowali. Oboje lubili ten kolor.
– Czekałaś na mnie?
– Tak. Mówili, że mnie szukasz. Zresztą nie miałam wątpliwości, że popłyniesz tu za mną.
– Nie zmieniłaś się.
– Mylisz się. To tylko z zewnątrz tak wygląda. Zmieniłam się bardzo. A ty wyglądasz bardzo źle. Masz cienie pod oczyma.
– No, wiesz… Płynąłem całą noc. Ty jesteś cieniem, że nie wolno cię dotknąć?
– Nie. Ale jednocześnie moje ciało leży w ziemi na San Tomaso. Nie możemy się dotykać.
Widocznie wyglądał na nieprzekonanego, bo Mónica zerwała źdźbło trawy i mu podała. – Weź ją, nie dotykając mojej dłoni.
„Zwykła trawa", pomyślał.
– Pozostaniesz tu na zawsze?
– Nie, ale może na dłużej. Ty natomiast powinieneś już wracać. Zbyt długo stąpasz po tej wyspie. Wam tego nie wolno.
– Tu jest tak cicho u ciebie. Brakuje mi ćwierkania cykad w tych cyprysach.
– One tu milkną. Założyli im kiedyś szkołę ćwierkaczą, ale nie pomogło.
Chciał spytać ją o tyle jeszcze rzeczy, o rodziców, o małą Domenicę, która umarła rok temu. Mónica jednak nalegała, by już odpłynął.
– Czy wolno mi przypłynąć tu jeszcze raz? – odważył się spytać.
– To zależy od ciebie. Próbuj.
– Którędy mam płynąć, żeby wrócić na Orefine?
– Płyń przed siebie. Trafisz. Mgła cię zaprowadzi.
X.
Miało się pod wieczór, Wyspa Umarłych tonęła w czerwonym świetle rzucanym przez ostatnie promienie zachodzącego słońca. Wydawało mu się, że zza opierzonych ramion Strażnika dostrzega gibką sylwetkę Moniki.
Słońce szybko zniknęło za horyzontem, wiatr ustał i nadeszła znajoma mgła. Lorenzo zrzucił żagiel. Trzeba wrócić do wiosłowania, przynajmniej nie uśnie. Spokojnie, równo, naciskając całym ciężarem ciała na drzewce wiosła, pchnięcie za pchnięciem. Na wszelki wypadek na rufie zapalił latarnię.
Po, wydawałoby się, nieskończenie długim czasie mgła zaczęła rzednąć. Noc też jakby zmierzała ku końcowi. Może już minął Bocca del Babón?
Cisza usypiała. Trzeba było zmuszać się do wiosłowania. Sen niepostrzeżenie wplątywał się w rzeczywistość. Chwilami wydawało mu się, że na dziobie łodzi przysiadła Mónica, a on ją właśnie wywiódł z Wyspy Umarłych. Gdy budził się, szkarłatna plama jej sukni znikała. Dwie nieprzespane noce mściły się teraz umykającą świadomością. Aby przepłoszyć sen, postawił żagiel. Nieoczekiwanie łatwo płótno nabrało wiatru. Lorenzo przestał wiosłować. Teraz mógł przemywać twarz wodą nabraną garścią, by nie stracić kontaktu z rzeczywistością. Z ulgą dostrzegł pierwsze światełka rybaków na nocnym połowie.
W Orefine przywitali go jak zjawę.
Sklarował łódź, przerzucił bagaż i zeskoczył na nabrzeże. Kilka osób otoczyło go kręgiem, jakby na niego czekali. Ktoś musiał zauważyć jego przybycie i ściągnąć ich wszystkich do mariny.
Wreszcie jakieś małe dziecko, chyba rezolutny pierwszoklasista Gino, odważył się go dotknąć paluszkiem i zaraz uciekł.
– Il grammatico jest żywy, żywy! – zawołał chłopiec. – To nie umarły, chociaż taki blady, aż przezroczysty!
Lorenzo zarzucił na plecy tłumoczek ze swoimi rzeczami. Skierował się do domu, a kilka osób poszło w ślad za nim.
Gdy jednak nic się nie działo – przybysz nie znikał, szedł normalnie, nawet się nie zataczał – widzowie stracili zainteresowanie i jeden po drugim rozeszli się.
Dzisiejsze lekcje zostały odwołane. Trzeba w domu przygotować jakąś strawę. W oberży nie skończy się tylko na posiłku. Nic go nie cieszyło, ruszał się wolno, ospale. Rozpakowując swoje rzeczy, zauważył, że barwa skóry jego ramion rzeczywiście uległa zmianie – stała się ołowiście blada, jakby ciało pod nią było bezkrwiste. Całkiem podobnie jak skóra tej nieszczęsnej Giulii, której wydarli serce. W lustrze zobaczył upiora: włosy skłębione, rozczochrane, polepione, oczy czerwone, a podkrążone niemal na czarno. I ten przerażający kolor skóry.
Któż może tu służyć radą? Wybrał się do starego malarza.
Bócline wybałuszył oczy. – Och! – westchnął.
– Namalujesz mnie? – Lorenzo spróbował się uśmiechnąć.
– Byłeś tam, czy sam umarłeś?
– Przestań. Widziałem w lustrze swój wygląd. Widocznie tak się robi od chodzenia po Wyspie Umarłych.
– Odważyłeś się tam zacumować?
– Ze cztery razy, zanim znalazłem właściwą bramę.
– Spotkałeś żonę?
– Mónica czekała na mnie. Oni tam jakoś dowiadują się, że będą odwiedziny.
– Jak wygląda? Zmieniła się?