Stara spojrzała na niego.
– Znowu płyniesz odwiedzić swoją Monikę? Nie było sensu kłamać.
– Spytaj o mojego Renato. Czy jest tam u nich.
– Dobrze.
Dzisiaj też była spokojna noc. Lorenzo wpadł w nastrój, który pamiętał z poprzedniej wyprawy – zobojętnienia, nieobecności, jakby półsnu-półjawy. Dawało to poczucie, że płynie właściwą drogą. Raz za razem napierał ciężarem ciała na drzewce wiosła. Barka sunęła bezszelestnie. Światła nocnego połowu oddalały się. Rybacy pewnie też obserwowali samotne światło. „U Morto płynie do swoich", może powtarzali.
Lorenzo zbliżał się do Bocca del Babón. Jak na zawołanie opadła gęsta mgła. „Babón znowu sobie chuchnął", powtórzył w myśli powiedzonko. Tu zawsze w nocy zbierała się mgła, niby nad jakimi moczarami, nie laguną.
Zwolnił tempo, by nie przegapić Wyspy Umarłych. Do celu można było dopłynąć dopiero przed pierwszymi blaskami świtu. Podróż jak ze snu ciągnęła się w nieskończoność. Pełną ciszę czasem rozrywało przypadkowe chlapnięcie wody spod cofanego wiosła.
Wreszcie blady świt zaczął rozjaśniać opar, a ten jak na wezwanie rozdzielił się na pasma i przerzedził. Lorenzo dostrzegł świetlisty punkt, a niedługo potem jaśniejszy pas muru i ponad nim smoliste ostrza cyprysów. Zbliżał się do celu.
Znów trafił do bramy Mrocznego Strażnika. Gdy cumował barkę do pachołka, który dzisiaj wydał mu się odrapany i toporny w robocie, rogaty Strażnik niecierpliwie poruszył nietoperzymi skrzydłami. Miał ich dwie pary. Lorenzo chyłkiem go ominął. Tamten burknął coś nieżyczliwie. Po drugiej stronie było pusto, tylko gdzieś dalej jakaś kobieta siedziała na murku pod drzewem. Poznał Giulię.
– Znalazłaś swoje serce? – Uśmiechnął się do niej.
– Ach, to ty, Lorenzo – powiedziała apatycznie. Była odziana tak samo jak ostatnim razem. Gdy podniosła się z kamienia, zbyt rozchełstana bluzka ujawniła sinoczerwoną ranę.
– Masz papierosa? – Jej ciemne oczy nie błyszczały dziś. Makijaż wyglądał niedbale.
– Nie pal. Brzydko wygląda ten dym wychodzący z rany.
Skinęła głową.
– Skąd znasz moje imię?
– Mówili tutaj. Moje stopy zaczęły się zapadać w ziemię.
Podeszwy jej butów rzeczywiście nie wystawały z ziemi.
– Szukaj swojego serca, Giulio.
– Nie przestanę, póki dam radę chodzić. Idź już, ale uważaj na Strażnika, bo dzisiaj jest zagniewany. Dobrze, że jesteś.
Mijany olbrzym mruknął groźnie.
XIV.
Lorenzo odważył się zacumować przy bramie, której strażnik miał tęczowe skrzydła. Nie był tam jeszcze. Poprzednio przepłynął obok tej bramy, nie wysiadając, dzisiaj wydało mu się, że ozdoby portalu wyglądają inaczej. Także mur otaczający wyspę miejscami wspierany był dzisiaj pilastrami, chociaż zdobiących go rzeźb nie ubyło.
Sprawnie zacumował, zaklekotał chodakami po obruszonych stopniach. Skrzydła tego Strażnika przypominały dziesiątki pasm tkaniny w kolorach tęczy, powiewających na wietrze niewyczuwalnym w inny sposób, a wiejącym jakby we wszystkich kierunkach od latarni jaśniejącej na jego piersi.
– Ty tu po co?! – rzucił Strażnik. – Nikogo tu nie znasz.
Lorenzo zatrzymał się zdziwiony.
– Szukam Renato, męża starej Silvii.
– Dobrze. On jest tutaj. – Strażnik go przepuścił.
Po drugiej stronie bramy też ujrzał alejkę brukowaną białymi płytami wapienia i małe domki kryjące się w cieniu cyprysów. Mieszkańcy snuli się apatycznie. Jak tu znaleźć starego? Zwykle tutejsi wiedzieli, że się ich szuka.
Lorenzo rozejrzał się. Niedaleko jakiś starzec łatał sieci. Robota szła mu wolno, męczył się. Lorenzo podszedł do niego, ale zanim spytał, starzec sam odezwał się:
– Sieci zawsze łatała Silvia. Ona miała lepsze oczy. Mnie jest trudno to robić.
– Renato?
– No, pewnie. – Stary skinął głową. – Poznałem cię, Lorenzo. Też chciałem podejść, ale nić się poplątała.
– Silvia stale na ciebie czeka.
– Powiedz jej, żeby przestała wychodzić na nabrzeże. Lepiej, żeby mnie już nie spotkała. Ja wyglądam bardzo źle, przeraziłaby się. Lepiej, żeby nie wyłowili mojego ciała. Zbyt długo byłem w morzu.
– A jak to się stało, Renato?
– Kotwica zaplątała się w wodorostach. Zanurkowałem, żeby ją odplątać, a one również mnie omotały. Powiedz to Silvii. Niech się cieszy każdym dniem, bo teraz niepotrzebnie się niepokoi. Nie pozostawaj tu zbyt długo. Nie powiedział ci tego jeszcze nikt?
– Nie znam tu wielu.
Już było całkiem jasno. Lorenzo szukał bramy Pióroskrzydłego Strażnika. Płynął dość długo, zanim dostrzegł podobną, ale dzisiaj to lewa kariatyda wyciągnęła się i drzemała, a prawa wspierała portyk, rozkosznie prężąc się i przeciągając. „Rzeźby przy tej bramie są najpiękniejsze", pomyślał Lorenzo.
Pióroskrzydły zerknął na niego. Błysk w jego oku zdradził jakby wesołość. Przełożył lampę do drugiej ręki. – Długo na ciebie czekała – powiedział. – To dopiero następne wizyty powinny być coraz rzadsze.
– Tak…? – wyrwało się Lorenzo, ale Strażnik już się nie odezwał.
Przeszedł więc przez bramę. Mónica siedziała na murku opodal. Podeszła do niego.
– Dobrze, że jesteś – powiedziała. Dziś była jakby bielsza niż ostatnio. Może to gęsta zasłona cyprysów spowodowała, że jej cera pojaśniała.
– Mam prezent dla ciebie. – Wyciągnął z kieszeni maleńkie pudełeczko, klateczkę z cieniutkich deseczek.
– Co to?
– Ćwierkająca cykada.
– Ach!
– Potrzymaj ją w tym pudełeczku. Pije wodę z cukrem. Może zorganizuje szkołę ćwierkaczą dla tych tutaj, milczących. – Podał jej pudełeczko, dbając, by ich dłonie się nie zetknęły.
– Ale jeśli rychło nie zaczną, to puszczę ją wolno. Nie chcę nikogo więzić – powiedziała Mónica.
– Ona lubi swój domek. Dłużej żyje w klatce. Co u ciebie nowego?
– A co może być u mnie nowego? – Parsknęła śmiechem. – No nie, żartowałam – dodała zaraz. – Stary Gianluca projektuje dla nas galerę, którą chcemy pofrunąć.
– Pofrunąć?
– No, przecież nie można pozostać na zawsze na Wyspie Umarłych.
Lorenzo skinął głową.
– Poprzednią galerą odlecieli twoi rodzice. Od tamtego czasu żadna nie wzbiła się w powietrze.
– Rozmontowujecie ją wtedy?
– Nie. Jeśli galera nie wzbije się w powietrze, grzęźnie w ziemi. Zaraz po moim przybyciu coś takiego się stało. Wioślarze przyrastają do ławek. Stopy pasażerów wrastają w pokład. Żebyś widział spojrzenia tych zapadających się z nią. Dobrze, że nie wsiadłam do tamtej galery. Czułam, że jeszcze nie jestem gotowa.
– Skąd wiesz, do której z nich wsiąść?
– Nie wiem, tego nikt nie wie. Ale do tamtej nie zamierzałam wsiąść.
– Skąd bierzecie materiał do budowy statku?
– W głębi wyspy jest skład drewna. Dla wszystkich starczy.
– Nie znałem szkutnika Gianluki.
– On był z innej wyspy. Bardzo odległej od Orefine.
– Giulia mi powiedziała, że nie powinienem tu długo przebywać.
– Ja też powinnam powiedzieć ci to samo, ale nie miałam siły. Tęsknię za twoimi wizytami.
– Jesteś bledsza.
– Trochę. To przez te cyprysy. Zacieniają alejki. Ale kiedy polecimy galerą ku światłu, odzyskam kolory.
– Mónica, ja poleciałbym z tobą tą galerą.
– No, co ty? Na pewno nie zdążysz na tę samą. Ty szykuj się na coś zupełnie innego. A na razie mnie odwiedzaj. Przypłyń jeszcze choć raz. Giulii powiedz, żeby koniecznie odnalazła swoje wydarte serce. Już pora na ciebie.