Dostrzegł tam purpurową plamę sukni Moniki. Otworzyła okienko latarni i rozpalała knot. Zawołał do niej. Mónica spostrzegła go i pomachała ręką. „Zaczekaj", zdawała się mówić i kontynuowała swą pracę.
Zamknęła okienko latarni i zeszła po trapie do niego.
– To już dzisiaj – powiedziała. – Dobrze, że zdążyłeś.
Niewyraźnie się uśmiechnął: przecież znalazł się tu dzisiaj przypadkiem.
– Udała się ta wasza nawa. Piękna sylwetka i zdobienia.
– Niektóre ze zdobień sama projektowałam. Narysowałam tę klęczącą nimfę na pawęży. Podoba ci się?
– Świetnie trafione proporcje. – Podziwiał znakomicie oddane kobiece ciało. – Dobra jak ta kariatyda przy bramie.
– Ona mi pozowała.
– Ciężko ją było rysować od strony lądu, lepiej widoczna jest od strony wody.
– Poprosiłam ją, żeby tutaj przyszła. – Mónica wzruszyła ramionami.
Nie odezwał się.
– Te dwie leżące panny na nadbudówce i obramowania okien, to też moje projekty. Chciałam, żeby ci się spodobało. – Uśmiechnęła się.
– A te tańczące morświny…? – Jemu też udzielił się dobry nastrój. Jakoś nie potrafił nie cieszyć się na jej podróż. Na pokład wchodzili kolejni pasażerowie. Niektórzy zajmowali pozycję przy wiosłach, inni krzątali się na pokładzie. Gianluca uwijał się wśród nich. On teraz nadzorował prace, chociaż trudno było uporać się z bałaganem. Brakowało tu oficera.
– I morświny, i konie morskie, i te fale. Właściwie wszystkie figury i większość wzorów. – Mónica była uradowana jak nigdy dotąd. Patrzyła, jak piękny okręt sposobi się do rejsu.
– Morświny nie mają takich zabawnych dziobków jak delfiny, tylko krótkie pyski.
– Ale bawią się najweselej. Poza tym są najmniejsze, a tam było mało miejsca.
Teraz on się uśmiechnął.
Nagle ktoś nieostrożny uderzył, czy zbyt mocno oparł się na ustawionym pionowo wiośle, a galera uniosła się w powietrze, napinając cumy.
– Och! – krzyknęła Mónica. – Oni polecą beze mnie! Wśród zgromadzonych zapanowało poruszenie. Pokazywali sobie, co dzieje się na pokładzie.
– Lorenzo, tyle czekałam na tę galerę! – Jej spojrzenie niemal oznaczało: „Zrób coś".
– Też chcę, żebyś nią pofrunęła – powiedział. Dopiero mówiąc to, uświadomił sobie, że właśnie tak myśli.
Spojrzała na niego z uśmiechem. – Dobrze. A ty masz wrócić na Orefine… – zawahała się -…i nie wolno ci przegapić szczęścia, które jest ci jeszcze pisane.
Nie zrozumiał.
Ktoś z pokładu galery zrzucił trap. Linowa drabinka rozwinęła się, sięgając ziemi.
– Ktoś jeszcze powinien wsiąść – powiedział Lorenzo.
– Tak… spróbuję. Dziękuję za twoje wizyty.
– Mnie też były potrzebne.
– Tak. Tobie bardziej – powiedziała i odeszła w stronę trapu.
Najpierw ostrożnie obciążyła drabinkę swoim ciężarem, jakby obawiając się, że przez nią galera może zapaść się pod ziemię. Teraz stopień po stopniu wspinała się po szczebelkach. Niewiele ich było: trzydzieści, najwyżej czterdzieści.
– Dlaczego oni nie odlecieli bez niej…? – spytał stojącego obok, patrząc na szkarłatną chorągiew sukni żony.
– Widać nie mogli odlecieć. Może cumy nie chciały puścić. – Nieznajomy wzruszył ramionami. – Sami z siebie przecież nie zrzuciliby trapu. Jak się już unieśli, to pozwolić komu, żeby im popsuł ten lot…? Na pewno byli zmuszeni to zrobić.
Nikt inny nie odważył się wspiąć po trapie śladem Moniki.
Ona wyszła na pokład nadbudówki, oparła się o balustradę relingu i pomachała mu dłonią. Lorenzo jej odmachał. Jakaś szczupła kobieta w ciemniejszym stroju stanęła obok Moniki. Giulia…?
Żałował, że żegna żonę, lecz cieszył się, że galera nie pofrunęła bez niej.
Ktoś rzucił cumy. Napięte liny strzeliły jak struny. Kilka osób odskoczyło. Wioślarze zaczęli mieszać powietrze. Paradoksalnie wprawiło to nawę w majestatyczny ruch. Galera wzbijała się w górę. Gdy silniejszy wiatr zaczął ich znosić, opuścili wiosła pionowo w dół, a Gianluca polecił podnieść żagle, oba w barwie nasyconego kraplaku, jak suknia Moniki. „Szybko zrobił się z niego dobry oficer pokładowy", pomyślał Lorenzo, śledząc wzrokiem małą sylwetkę starego szkutnika, koordynującego wysiłki załogi.
Wtem żagle roziskrzyły się srebrzyście, kierując galerę ku pojedynczemu promieniowi światła przenikającemu przez chmury. „Rosa się perli na żaglach?", pomyślał Lorenzo, podziwiając nawę, która jak cudowny motyl kierowała się ku jasności. Tunel światła wyglądał jak drogowskaz dla podróżnych.
Mónica nadal machała do niego. Długo jeszcze widział jej maleńką sylwetkę, choć wcześniej przestał dostrzegać z oddali szkarłat jej sukni.
Gdy tonącego w słupie światła, maleńkiego ziarenka, w które przemieniła się frunąca galera, nie dało się wypatrzeć mimo łzawienia oczu, Lorenzo uświadomił sobie, że powinien tę wyspę opuścić jak najszybciej. Czuł, że przyzwolenie na jego pobyt tutaj zostało cofnięte, a każda dalsza chwila spędzona na Wyspie Umarłych mu szkodzi.
„Czy naprawdę zataczam się?", pomyślał, idąc ku bramie. Ścieżka jakby chciała uciec spod nóg. „Nie, to tylko ja próbuję uniknąć zderzenia z mieszkańcami tej wyspy".
Nie miał już pewności, czy to stojący na drodze zmarli, czy to wapienne płyty ścieżki. Wreszcie zobaczył wysoką, nagą ciemnoskórą kobietę, która gięła się jakby w pokłonie. „Ach, to ty", powiedział do brązowej kariatydy i wsparł dłoń na jej udzie. „Teraz tylko nie spaść po schodkach do wody, bo utonę". Na zielonym tle niewyraźnie jawił się ciemniejszy kształt. Lorenzo rozpoznał swoją łódź. Nie spróbował na nią wskoczyć. Pochylił się i złapał burtę. Z wysiłkiem przetoczył ciało przez nią i upadł na deski. Jeszcze odcumować. Jakiś czas zbierał siły, wreszcie podniósł się, sięgnął ręką, ściągnął cumę. Odepchnął się wiosłem od stopni. Barka oddaliła się od brzegu. Zaczęła jednak tracić swój pęd. Lorenzo przemógł się i podniósł. Sił starczyło jedynie, by wiosło pchnąć trzy razy. Znowu położył się na dnie. Wiedział, że powinien jak najszybciej oddalić się z tego miejsca, a nie napędzana barka zwalnia. Dlatego gdy tylko zdołał, znowu spróbował powstać i wiosłować. Zaraz osłabł, jednak łódź gnała już ku Orefine. Ten cykl udało mu się powtórzyć parokrotnie, zanim całkiem nie opadł z sił. Barka po jakimś czasie zatrzymała się i tylko miarowo kołysała na drobnych falach laguny, dźwigając nieprzytomnego Lorenzo.
XX.
Nad ranem, gdy mgła rzedła, z mroku wyłonił się ciemny kształt małej łodzi, oświetlonej latarnią. Samotny żeglarz dostrzegł światło dryfującej barki, podpłynął i związał obie łodzie. Następnie przesiadł się do barki nauczyciela.
– Ależ cuchniesz – powiedziała cicho Chiara, przytykając usta chusteczką. – Dobrze, że nie widać tych upiornych plam opadowych – powiedziała. – A może ty już masz zielone plamy rozkładowe? – dodała z troską. Okryła go kocem. Jego skóra była zimna. – Lorenzo, daj się uratować – zabrzmiało jak prośba. Nie próbowała go poić gorącą zupą, nadal był nieprzytomny.