– Byłam na górze – powiedziała. – Jest już dzień. Co będziemy robić, Don?
– Zjemy coś, a potem… – zawahał się. – Chyba nie zamierzacie dziś wyruszyć?
– Bez sensu – syknęła Marion. – Moje stopy są do niczego. Marsha przyniosła suchy chleb i otwartą, nadjedzoną puszkę mielonki oraz butelkę nadkwaszonego, zimnego mleka.
– Zrobisz dzisiaj namiar? – zapytała. Potwierdził skinieniem głowy, żując kawałek chleba.
– Może wyślij też wezwanie?
– Na dodatek, już po antybiotykach – kontynuowała. – Apteczka zamokła i rozpuściły się na błotko.
– Może da się zebrać tę masę i wysuszyć, a potem podzielić na porcje?
– Będzie trudno: prawie wszystko wypłynęło i wsiąkło w plecak. Może uzbiera się na dwie porcje…
– To je przygotuj i podaj Marion.
– A ty? – skinął głową w stronę Sheilli.
– Boli, jak cholera. Przez bandaż przesiąka wydzielina.
– Jaka wydzielina?
– Przezroczysta i nie śmierdzi. To nie jest ropa.
– To dobrze. Trzeba będzie zmienić opatrunki.
– A poza tym chciałybyśmy się też umyć – powiedziała z naciskiem Marsha. – Nie tylko twoja ulubienica musi być czysta…
– Wszystkie – jesteście moimi ulubienicami – odpowiedział. – W przeciwnym razie nie byłybyście ze mną. Jeśli mamy tu dłużej pozostać – zmienił temat – będzie sporo roboty. Musicie mi pomóc. To znaczy ty, Marsha…
Marion przygotowywała porcje antybiotyku. Gdy nikt nie patrzył, wylizywała i wysysała tkaninę plecaka, żeby więcej wchłonąć. Widziała ludzi umierających w wyniku infekcji wywołanych lekkimi odmrożeniami. Wierzyła, że nabawiła się lekkich odmrożeń.
Don wspiął się przez otwór w dachu i korytarzem śnieżnym wyszedł na powierzchnię.
Było niezbyt zimno. Kłębiły się szare chmury. Wokół cicho, spokojnie, ani śladu życia. Na zboczu widniały ślady ich męczeńskiej wędrówki. Tylko ślady przypominały wczorajszą walkę o przetrwanie. Na zboczu widać było miejsce drugiego upadku Marion, a nieco wyżej upadku Sheilli, a także ślady innych upadków, mniej groźnych. Spokojnie wędrował wzrokiem wczorajszą drogą. Ile jeszcze dni zdobyli dla siebie wczorajszą walką?
W głębokiej dolinie nie było sensu robić namiaru; a Don nie zamierzał wspinać się aż na grzbiet. Poza tym nie podzielał zdania Marshy, że powinni kontaktować się z innymi.
Planował co innego. Zaczął łopatą drążyć głęboki szyb do komina. Był dobrym specjalistą. Korzystając z niewiele ponad dwudziestu litrów wody podgrzanej na zaimprowizowanym piecyku z garnka i podawanej przez Marshę w litrowym garnku, wykonał głęboki na kilka metrów szyb o ścianach wygładzonych i dokładnie oblodzonych. Następnie pociągnął boczną sztolnię łączącą otwór wejściowy z szybem kominowym, umożliwiającą usuwanie śniegu w razie zamieci. Nad szybem wzniósł zmyślną, zwiniętą z arkusza blachy konstrukcję wspartą na deskach wlodzonych w ścianę szybu i przykrytą daszkiem chroniącym od zamieci. Gdyby ktoś obserwował dolinę przy użyciu lornetki, spostrzegłby jedynie ledwie wystający ponad powierzchnię kominek z daszkiem. To nie był wielki powód do obaw, gdyż było mało prawdopodobne, że akurat jacyś ludzie będą szli tą doliną, a z grzbietu dym powinien być niezauważalny.
Przełknął zimny posiłek i wrócił do pracy. Koniecznie chciał dzisiaj uruchomić piec. Teraz drążył drugą, szerszą sztolnię, prowadzącą w dół do dachu i następnie niżej, do okien. Chciał przez to zmniejszyć groźbę zaczadzenia, gdy rozpalą piec; chociaż pogarszało to izolację cieplną budynku. Pracował pośpiesznie, zgrzany i spocony. Gdy w oknie pojawiły się nogi Dona, do wnętrza budynku po latach wróciło światło. Sheilla otworzyła okno i przekop był gotowy. Potem przedłużył tunel aż do drzwi.
Przyszło nam, jak polnym myszom, drążyć chodniki – pomyślał. Don mógł uważać się za wytrawnego wędrowca śnieżnego. Stracił rachubę dni, od kiedy wędruje. Dziesiątki noclegów – w jamach śnieżnych, w opuszczonych, splądrowanych chałupach lub odkopanych szałasach. Najpierw na zachód, a teraz po ostatecznej awarii, gdy wszyscy musieli opuścić miasto – na południowy wschód. Rozproszyli się, gdyż wtedy nie konkurowali w zdobywaniu żywności. Z rzadka wymieniali namiary radiowe, aby ułatwić sobie orientację.
W razie spotkania z grupką innych ludzi musiał liczyć się z walką o posiadane dobra. Walka mogła zakończyć się śmiercią, lub ranami, które z reguły pociągały za sobą powolną, ale nieuchronną śmierć.
Należało przetkać przewód komina. Najpierw, małym garnkiem przywiązanym do długiego kija usunął sporo śniegu z przewodu. Następnie do wnętrza pieca wsadził piecyk z garnka. Wkrótce cegły rozgrzały się i z komina zaczął osuwać się śnieg. Wygarniał go tak, aby nie zagasić ognia. Obecnie najgorszą rzeczą byłoby przerwanie ogrzewania, gdyż utworzyłby się czop z lodu i trwale zatkałby przewód kominowy. Don uprzątał kolejne porcje śniegu zsuwające się do paleniska. Z góry ściekała strużka wody.
– Z ciebie jest niezły szczur kominowy – powiedziała uśmiechnięta Marion. Światło dzienne odmieniło ją – policzki zaróżowiły się, nie miała gorączki. W pracy wyręczały ją Sheilla i Marsha.
Don wyszczerzył zęby.
– Zaczekaj z pochwałami. Tam jest jeszcze sporo śniegu. Jednak nic nieoczekiwanego się nie stało i wkrótce przewód kominowy był przetkany. Dym przestał dławić i zamiast snuć się po izbie, znikał w kominie. Uruchomienie pieca nadało życiu nową jakość.
Zapadał zmrok kiedy Don zakończył te prace.
Sheilla dokładała do ognia węgla przyniesionego przez Marshę w zardzewiałym wiadrze. Żar palił odmrożoną twarz, ale Sheilla nie chciała zrezygnować z przyjemności wygrzewania się. W garnku ochoczo topniał śnieg na ziemniaki. Marion przykuśtykała, wspierając się na kijku narciarskim i aluminiową łyżką wybierała co większe paprochy z garnka. Nasypała soli, żeby przyspieszyć topnienie. Don strugał z gałęzi kule, aby mogła wygodniej chodzić. Marsha obierała ziemniaki.
– Pokazało się dzisiaj słońce? – zapytała. Don potwierdził skinieniem głowy.
Spojrzały na niego wszystkie trzy.
– Nic z tego… – mruknął, nie patrząc na nie. – Bez zmiany. Nadal jest pomarańczowe. Widać na nim plamy. Jak dotąd.
Trochę zwarzył ich nastrój. Szyby zaczynały zamarzać.
Długo można by chwalić zalety tego miejsca. Niemalże wszystkiego było pod dostatkiem. Wyglądało, jakby właściciele opuścili dom, nie zabierając niemal nic ze sobą. Marsha nalała wszystkim po dużym kieliszku wódki. Don oglądał pod światło kieliszek ze rżniętego szkła kryształowego. Kiedyś stwierdziłby, że jest w złym guście, teraz podziwiał kształt. Uśmiechnął się: taki kieliszek powinien służyć do wina.
– Cuchniecie jak barany – powiedziała Sheilla, opróżniwszy swój kieliszek. – Zróbcie z tym coś, bo będziecie musieli przenieść się na zewnątrz…
– Mała jest cholernie bezczelna – powiedziała Marsha, która nie kupiła nieudanego dowcipu Sheilli.
– Zmienimy opatruneczek, to się uspokoi – powiedział zjadliwie Don.
Ta uwaga uspokoiła Sheillę i nieoczekiwanie podziałała na Marion, która jednym haustem wychyliła kieliszek i nalała następny. Ziemniaki już się rozgotowały. Marsha przygotowywała jakieś jarzyny i konserwę jako omastę. Nastawiła wodę na herbatę.
Zgodnie z zapowiedzią, Don zmieniał Sheilli opatrunek. Jej twarz wyglądała przerażająco. Policzki i nos pokrywały pęcherze surowicze…
– Spróbujemy je przekłuć – powiedział. Zaostrzył i wygotował drut do robótek, następnie odkaził go w wódce. Z przekłuwanych pęcherzy ściekała bezbarwna surowica. Don nie miał doświadczenia w pielęgnowaniu odmrożeń. Należało to do kobiet, ale akurat żadna nie umiała tego robić, nawet Marion.
Próbował odkazić jej twarz wódką, ale tak wyginała się z bólu i syczała, że zaprzestał. Marsha podawała jedzenie.
– Oczy masz nie zagrożone – powiedział. – Pęcherze nie sięgają tak wysoko. Może się to zagoi bez śladu… Jej oczy zmalały pod zapuchłymi powiekami, choć błyszczały jak zwykle.
– Obiad gotowy! – przerwała Marsha. – Przestańcie tam gruchać… Marion opatrzysz po jedzeniu.
Smakowało wyśmienicie: mięso z puszki, którego znajomy, niewyszukany smak skutecznie maskowały dodane przyprawy i cudowne, sypkie, żółte ziemniaki.
– Dobre te ziemniaki – powiedział Don. – Nawet nie są sine, nie przemarzły.
Marsha była dumna. Chwilami nie umiała skrywać myśli.
– Mięso też – podchwyciła Sheilla. – Wcale nie czuć, że to konserwowe… To chyba ten twój pomysł z warzywami?
Don uśmiechnął się nieznacznie – przecież Sheilla była obecnie niemal pozbawiona węchu, zatem i smaku. Te pochwały były zapłatą za zgodę na nowy biustonosz.
Siedzieli na dwóch zestawionych kanapach – tę drugą przenieśli z sąsiedniego pokoju i ustawili przy piecu. Siedzieli z podciągniętymi nogami, gdyż pomimo uszczelnień strumień przejmująco zimnego powietrza snuł się przy podłodze.
Marion; podpita i najedzona, zapadła w lekką drzemkę. Wtedy Don i Marsha odwinęli jej bandaż. Ogromne pęcherze sięgały pod kolana, zaś stopy, wprawdzie wolne od pęcherzy, były zupełnie czarne. Don przekłuwał i odkażał je.
– Hej, wy tam!… – powiedziała głośno Sheilla. – Marsha, zostaw Dona. Nie musisz się tak stale na niego gapić…
Właśnie bandażowali stopy Marion, która cicho chrapała. Marsha machnęła ręką, jakby oganiała się od muchy.
– Cicho bądź, Sheilla. Nie przeszkadzaj.
– Zdrowie! – Sheilla uniosła kieliszek. – Zdrowie nas wszystkich!
– No i co o tym myślisz? – Marsha nie zwracała na nią uwagi.
– Sama widziałaś – odrzekł. – Nic nie myślę… Oboje sączyli alkohol. Nagle Marion zbudziła się i uniosła na łokciach.
– Chyba umieram. Dławi mnie. – powiedziała. – Nie mogę oddychać.
Zaczęła rzęzić i rzucać się na łóżku. Oddychała z trudem, chrapliwie.
– Może jej zrobić sztuczne oddychanie? – podsunęła Marsha.