– Bez sensu… Przecież oddycha.
– Ona zażywa antybiotyki – powiedziała Marsha. – Nie wolno jej było pić dzisiaj.
Spojrzały na niego.
– Nie wiem. Nic nie wiem. Nawet nie znam nazwy tego leku… Może trochę histeryzuje… – plątał się w domysłach. – Trzeba czekać.
Marion oklapła. Jej pobladłą twarz pokrył zimny pot.
– Zimno mi – powiedziała. – Bardzo zimno… Przykryjcie mnie.
Otulili ją kocem, nadal siedząc wokoło. Atak mijał. Powiedziała, że już jej lepiej, choć nadal drżała. Wszyscy troje zaczęli pić.
– Mam czarne stopy, prawda? – zapytała nagle. Milczeli.
– Możecie powiedzieć. Trochę znam się na tym – mówiła dalej. – Chcę wiedzieć, żeby znać swoje szansę… Z czarnych stóp można jeszcze wyjść. Widziałam, jak z tego wychodzili.
– Masz czarne stopy – potwierdziła Marsha. – Bez pęcherzy. Pęcherze są na łydkach.
Marion spokojnie skinęła głową.
– Najgorsze, że dotąd nie wróciło mi czucie. Tylko lewa pięta jakby reagowała… Ale jestem dobrej myśli… bo gdy chodzę, nie jest całkiem źle. Mam wrażenie, że są mi posłuszne. Poprzednio torował mi drogę; facet o czarnych stopach. Robiłam mu opatrunki, ale szedł.
Marsha przyniosła radio i znalezione przez siebie baterie.
– Były tak zimne, że muszą działać – powiedziała i włożyła je do plastikowej obudowy. Odbiornik był bardzo zużyty. W najczęściej dotykanych miejscach, przy pokrętłach były charakterystyczne, ciemne i tłuste zacieki; Przekręciła wyłącznik. Głośnik zatrzeszczał. Marsha powoli, z namaszczeniem obracała pokrętło strojenia. Trzask nie zmieniał się. Nagle przez trzaski dała się słyszeć muzyka, a potem gardłowy głos spikera.
Już mieli łzy w oczach. Odbiór się poprawił, głos stał się bardziej czysty. Spiker spokojnie odczytywał komunikaty. Po chwili odbiór pogorszył się, muzyka stała się ledwie słyszalna. Innej stacji nie udało się złapać.
– Znowu radio Benha? – zapytała Marion.
– Nie wiem… Chyba tak – Don wzruszył ramionami. – Mówili po arabsku. Może Benha jeszcze nadaje…
– Jak tam daleko, jak tam jeszcze daleko – westchnęła Marion.
– Gdy tam dotrzemy, będziecie moim haremem – Don z uśmiechem objął ją. – Ty do reszty opalisz się na „Murzynkę”… Stopy już masz czarne…
– Myślisz, że tam dojdziemy? – Marsha splotła ręce pod kolanami.
– Ty i Sheilla będziecie robić za cudowne, niebieskookie hurysy z Północy… Wszędzie ciepło, jak dawniej – mówił ciszej, do swoich myśli. – Jesteście takie piękne…
Nagle otrząsnął się.
– Co mówiłaś? – zwrócił się do Marshy. Nie, nie będzie źle… Co dnia jest tak samo. Może już nie oziębia się… A noce?. – mówił chaotycznie. – Trudno powiedzieć, bo są już tak zimne, że trudno ocenić. Nie mamy termometru. Dzisiaj tarcza słoneczna wyglądała tak samo jak dotąd.
Zapadła cisza. Nie oczekiwały wywodu na ten temat. Popijali swoją wódkę.
– Nie pamiętacie, co mówili? – spytał, jakby chciał rozproszyć nastrój. – Ilość energii dochodzącej ze słońca spada wolno i, jak dotąd spadła niewiele… To następuje powoli… Może już się zatrzymało? Jestem przekonany, że na południu jeszcze ktoś zajmuje się astronomią… Może gdyby złapać Abidżan… Oni mówią po francusku. Marsha by coś zrozumiała.
Zbudził się z uczuciem znajomego pieczenia, Nie powinien wypić tak wiele. Przecież nadal był bez formy. Poruszył się w ciemności. Próbował przetrzymać bez budzenia ich, ale atak był zbyt poważny. Na szczęście, Sheilla nie spała. Przysunęła się.
– Co jest, Don? – szepnęła.
– Znowu mnie bierze – powiedział cicho.
– Cholera – poszukała świecę. Marsha również się zbudziła i szukała kropli.
Szum w uszach narastał. Don zapadł w niebyt.
– Znowu? – Marion usiadła na posłaniu.
– Jest nieprzytomny – powiedziała Marsha. – Nie można mu podać tych kropel. Mówiłam wam, że on jest już do niczego. Ten poprzedni tydzień go dobił, on już z tego nie wyjdzie. Pompa mu wysiadła.
Marion i Sheilla słuchały z uwagą. Nie potakiwały, ale i nie przeczyły.
– Teraz już będzie tak do końca… – kontynuowała Marsha. – Może za parę dni będzie z nim nieco lepiej i przestanie go brać tak często… Ale on nas nigdzie nie doprowadzi. Jest za słaby. Im szybciej się skończy, tym lepiej dla nas wszystkich. Ostatecznie, nie był taki wyjątkowy.
– Ten dom… – włączyła się Marion – to przecież przypadek, a nie jego wiedza. Tylko przypadek.
– Ale to jest Don – powiedziała Sheilla. Wpadła na pomysł, aby zwilżać lekarstwem palec, a następnie lekko wycierać w jego wargi. Pracowała cierpliwie.
– Nie jest taki nadzwyczajny – Marsha wydęła usta. – Trzy takie, jak my, mogą mieć dowolnego faceta. Tam było przynajmniej trzech mężczyzn, którzy nie mieli swoich kobiet. Każdy z nich patrzył na nas łapczywie.
– Szczególnie ten taki wysoki… Wyglądał jak Sallambo – ho… – Sheilla nadal zwilżała lekiem wargi Dona.
– Ten łysiejący blondyn z wielkim łbem? – zapytała Marsha. – Nie, ten drugi…
– Sallambo – ho nie śpiewa już od lat, a poza tym wyglądał inaczej – powiedziała Marion. – Zresztą, czy naprawdę musi być ten Chudzielec? Nawet nad grobem Don wygląda lepiej od niego.
– Zagłodzona pokraka w łóżku to jakby spać z pająkiem – Marsha i Marion solidarnie miażdżyły marzenie Sheilli. – Wyobraź sobie potwornie długie gnaty, a na końcu szorty jak balony. Pająk domowy.
– Naprawdę to był typowy Brojler – zauważyła Marsha. Co?… Jaki brojler?
– To ty nie wiesz? – Marsha znowu była górą. – Dawniej hodowali kurczaki. I żeby rosły szybciej, pakowali w nie hormony wzrostowe. Oficjalnie, tylko dorośli mogli je jeść. Niektórzy rodzice karmili tymi kurczakami dzieci i wyrastały takie pokraki, jak ten twój ulubieniec… Ręce i nogi półtora rażą dłuższe niż u normalnego człowieka. Kości długie tak rozrastały się. Sheilla słuchała z uwagą.
– On wcale nie jest zagłodzony, on inny być nie może. Biedna ofiara przemysłu spożywczego… – kontynuowała Marsha. Sądząc z szerokości ramionek, powinien być jakieś trzydzieści pięć centymetrów niższy, tak gdzieś metr sześćdziesiąt… Tobie do czubka nosa. To jego miarka biologiczna. Taki właśnie Brojler – podsumowała.
– Zjadłabym kurczaka – powiedziała Marion.
– Tobie i tak już nic nie urośnie – ścięła ją Marsha.
– A z tym, co teraz? – Sheilla podbródkiem wskazała na Dona.
– Dajmy mu szansę… Jeszcze raz, co? – powiedziała Marion. Obie spojrzały na nią zimnym wzrokiem cudownych, ciemnobłękitnych oczu.
– Nie przesadzaj, Marion – skarciła ją Marsha. Jako najstarsza miała autorytet. – Mężczyzna jest po to, żeby ci torował drogę na południe. Ty za to śpisz z nim od czasu do czasu, żeby się nie rozmyślił. Nie za często, żeby znał swoje miejsce…
– A gdy już będziemy na południu, to będziemy się obywać bez?… – spytała ironicznie Marion. Obecnie ona trzymała głowę Dona na kolanach i łagodnie wycierała w jego wargi palce zwilżone lekarstwem.
– Nie bądź głupia – powiedziała Sheilla. – Południe jest daleko. Będzie czas się martwić.
Don poruszył ustami Otworzył oczy i uśmiechnął się szeroko.
– No i co? – zapytał cichym, niskim głosem, ale, tym swoim nieco bezczelnym tonem, że aż drgnęły. – Nie idziecie spać?
Marion zmierzwiła mu czuprynę.
– Jesteś nieznośny – powiedziała.
– Jak się czujesz?… – Sheilla całą sobą wyrażała chęć pomocy.
– Zjadłbym coś – powiedział i znowu się uśmiechnął do nich. – Jest w porządku.
Obie wstały z posłania, aby coś przygotować. Marion lekko gładziła jego włosy. Przygotowały słodycze i chleb z mięsem.
– Właściwie też jestem głodna – powiedziała Marsha i roześmiała się. Wszyscy czworo zgodnie jedli ten nie przewidziany posiłek, a potem usnęli, tuląc się do siebie jak koty.
Poranek poznali po zastąpieniu ciemności przez ciemną, a potem nieco jaśniejszą szarość. Okno było zasłonięte kawałkiem tektury i dlatego świt musiał skończyć się kolorem szarym. Don podniósł się pierwszy i odsłonił zalodzone okno. Zrobiło się jaśniej. Dziewczyny gramoliły się z posłania.
Postanowił zbudować toaletę, jednak wyjście na zewnątrz było poświęceniem, ponieważ doliną była magazynem zimnego powietrza, zaś wykopany szyb był w tym magazynie najzimniejszą półką. Cóż, skorzystać z toalety musiał. Ubrał się grubo i znalazł kompromis – skorzystał z toalety dokładnie tam, gdzie zamierzał ją wykopać. Wziął się do roboty. Łopata wymagała solidnego drzewca. Wspiął się na powierzchnię, aby wyszukać odpowiedni drąg.
Bezchmurne niebo miało przyjemny, ciemnobłękitny kolor oczu Sheilli.
Dni są długie – pomyślał – Środek lata, ale zimno jak zeszłej zimy… Gdy nadejdzie zima, to nawet w dzień nie będzie można wędrować.
Spojrzał w kierunku tarczy słonecznej. Mrużąc oczy, można było wyróżnić słabiej świecące obszary, choć koło południa blask był silny. Odniósł wrażenie, że znów jest gorzej i pogarsza się stosunkowo szybko.
Mówili, że rozbłysk wywołała kosmiczna katastrofa. – Wielki obiekt, może glob, uderzył w Słońce, Nikt tego nie widział w Europie, a nikt na zachodniej półkuli nie przeżył tego błysku. Katastrofa byłą hipotezą w którą Don nie wierzył, gdyż uważał, że przygasanie to naturalny, cykliczny proces. Po prostu nową epoka lodowa.
Potem, gdy słońce wzeszło nad Azją i Europą, nie wydawało się zmienione, ale wkrótce zaczęło się jego słabnięcie i trwa to nadal. Chyba to przygasanie nie doprowadzi do następnego rozbłysku?…
Spokojnie, ale z rzetelnością doświadczonego stolarza, przycinał nowe stylisko do łopaty. Długie i masywne, wygodne. Słońce świeciło przyjemnie jasno, lecz nie grzało. Omiótł wzrokiem okoliczne pola śnieżne i otaczające grzbiety gór.
Aleśmy mieli szczęście… – myśl była trywialna, ale wracała nieodparcie po każdym wyjściu na powierzchnię. Szansa znalezienia tego dachu to było takie solidne zero eksperymentalne, solidne zero… z niezłą dokładnością…