– Chodźcie szybko! Razem! – powiedziała Marsha. Sheilla podeszła; a Marion zsunęła się z posłania na podłogę, sycząc z bólu. Marsha przyniosła łopatę Dona umocowaną na nowym, solidnym stylisku.
– Marion! Łap go za nogi – zakomenderowała Marsha. Marion mocno chwyciła nogi Dona w kostkach.
Słowa dziewczyn docierały do niego przez mgłę gęstą jak wata. Wiedział, że musi jak najszybciej dostać środek nasercowy.
– Sheilla, ręce!
Sheilla posłusznie przysiadła mu na brzuchu i uchwyciła jego dłonie. Marsha postawiła mu łopatę na grdyce i z całej siły oparła się na poprzecznym drzewcu styliska. Don był słaby, zaczął jednak kurczowo wyrywać się na boki. Z jego gardła wydobywał się chrapliwy dźwięk. Marsha naciskała z całej siły, sapiąc z wysiłku. Don zdołał przekręcić głowę w bok i łopata przecięła mu tętnicę szyjną. Siknęła jasna krew i nadal bluzgała w rytm słabnącego serca.
– Sheilla, szybko, pomóż mi! – wrzasnęła Marion. – On się wyrwie!
Sheilla puściła ręce Dona, zerwała się i z całej siły uwiesiła na stylisku łopaty. Don obiema rękami uchwycił fatalne drzewce, ale był już zbyt słaby. Jego chwyt rozluźnił się, a ręce opadły. Ciałem wstrząsały drgawki, tym razem agonalne. Dziewczyny jęczały z wysiłku, nie zmniejszając nacisku, póki jeszcze drgał. Marion puściła jego nogi. Wszystkie trzy ciężko dyszały.
– Masz zachlapany opatrunek – powiedziała Marsha do Sheilli.
Powoli zapadał zmierzch.
W świetle latarki Sheilla z Marsha drążyły jamę na ciało Dona. Nie chciały grzebać go w toalecie. Pracowały na przemian. Łopata zazgrzytała jak kiedyś. Tym razem o blachę. Odsłoniły karoserię zasypanego samochodu. Gospodarze nie zdołali daleko odjechać… Na przednich siedzeniach siedziały trupy kobiety i mężczyzny. Zdjęły z trupów kożuch i futro. Nie było to proste, gdyż ciała były sztywne jak skamieniałe. Ręka mężczyzny ułamała się, ale nie odpadła. Na tylnym siedzeniu siedział trup małej dziewczynki trzymający w rękach oszronionego, martwego kotka. Zwierzątko miało otwarty pyszczek i szczerzyło ząbki jak szpileczki.
Pochowały ciało Dona na tylnym siedzeniu samochodu obok trupa dziewczynki. Podparły go tak, aby głowa nie opadała na bok.
W tym Czasie Marion zbierała szmatą kałużę z podłogi. Sheilla zauważyła, że na mrozie policzki i nos pod opatrunkiem boleśnie pieką. Nastawiły wodę do mycia.
– Nie musisz tak starannie ścierać – powiedziała Marsha. – Przez noc podłoga zamarznie i rano da się to wykruszyć.
Usiadły wszystkie na kanapie, oczekując, aż zagrzeje się woda.
– Jestem gówno – powiedziała Sheilla. Marion cicho popłakiwała.
– Ja byłam z nim najdłużej – powiedziała Marsha. – Ja, z nas wszystkich, znałam go najlepiej. Ale to było jedyne wyjście… Myślę, że on to rozumiał. Tak być musiało.
– Chciał obejść wkoło radiostację – powiedziała Marion.
– Dotrzemy tam… do Benha i obejdziemy radiostację w kółko… dla niego – powiedziała Marsha i już zrobiło się im lżej.
Popijały wódkę. Następnie starannie zmyły chłodną wodą krew z odzieży, zaś ręce umyły w cieplejszej. Potem znowu po łyku. Marsha wyciągnęła z kieszeni jego paszport. Chwilę oglądała godło na okładce.
– Bez sensu te symbole – mruknęła. – Ciekawe, ilu ludzi jeszcze żyje?
– Myśmy mu prawie odcięły głowę – zaszlochała Marion.
– Tak mu odskakiwała, jak go ciągnęłyście.
– Daj wreszcie spokój – powiedziała Marsha głośniej.
– Donald Alfred Kortes – przeczytała z paszportu. – Nie brzmi słowiańsko.
– Może przepisali z błędem z oryginalnego paszportu – podsunęła Sheilla.
– Żegnaj, panie D.A,K. – dodała Marsha po chwili milczenia.
– Trzeba paszport pochować razem z nim. Może kiedyś ktoś go zidentyfikuje – powiedziała Marion.
– Nie będzie żadnego kiedyś. Nikt nikogo nie zidentyfikuje – powiedziała Marsha, – Zrobi się lodowiec i zacznie to spychać i zgniatać. On tak mó…
– Lepiej przynieś nową butelkę – dorzuciła po chwili milczenia.
Marion posłusznie zwiesiła nogi z kanapy i zrobiła kilka kroków o kulach, potem upadła. Pierwszy raz.
– Cholera! – krzyknęła. – Nie mogę na nich iść. Doczołgała się do kanapy i wciągnęła na nią. Chwyciła nogi nad kostkami.
– Bolą jak cholera! -. syknęła. – Już nie dam rady tego ukrywać.
– Gdzie cię bolą? – zapytała Marsha.
– Tu… gdzie trzymam… pod dłońmi.
Marsha rzuciła szybkie spojrzenie, ale nie odpowiedziała. Marion wypiła duszkiem kolejny kieliszek.
– Ale jak mi tu przywołasz tego pająkowatego syfa, to jemu i tobie rozwalę łeb tą samą łopatą! – zmieniła nagle temat. – Nie znoszę zniewieściałych mężczyzn. Mają twarze starych kobiet – dodała i ułożyła się do snu. Dzięki działaniu alkoholu ból był mniej dokuczliwy.
Sheilla nie broniła swojego pokracznego ulubieńca.
– Ja właściwie też nie lubię – powiedziała i ułożyła się do snu. W nocy krzyczała przez sen.
Wprawdzie poranek był zimny, ale zamarzniętej krwi nie dało się wykruszyć spomiędzy desek podłogi, gdyż wsiąkła głęboko w szpary i była ciągle widoczna jako ciemna plama. Czoło Marion było rozpalone, a oczy błyszczały. Nie miały termometru, by zmierzyć jej gorączkę, Marsha zmieniła jej opatrunek. Nie mogła powstrzymać się od obrzydzenia – paznokcie odchodziły bez oporu, skóra w ich sąsiedztwie pękała, ciekła jakaś wydzielina.
– Co z palcami? – zapytała zaniepokojona Marion. Spojrzenie Marshy było zbyt wymowne.
– Wiem, co należy zrobić! – Marion ożywiła się. – Trzeba uciąć palce, żeby nie poszło zakażenie. Jemu też to zrobili. Jakieś nożyczki, albo coś…
– Robiłaś kiedyś coś takiego? – zapytała Sheilla. Marsha pokiwała przecząco głową.
– Trzeba koniecznie wysłać sygnał – zauważyła Marsha.
– Potem to zrobicie – Marion się niecierpliwiła. – Chcę rozstać się z tymi palcami. Zaraz.
– To jest najważniejsze – powiedziała z naciskiem Marsha. – Dla nas wszystkich. Musi tu jak najszybciej dotrzeć jakiś mężczyzna.
– Zdążymy, mała. Może nie będzie tyle roboty z tymi palcami – powiedziała Sheilla. Marsha nie znosiła, gdy podkreślano jej niepozorność.
Trzeba było przygotować dużo gorącej wody. Wśród narzędzi znalazły nożyce do cięcia blachy i zwykłe nożyczki krawieckie. Nie mogły się zdecydować, więc na wszelki wypadek wygotowały obydwie pary. Niestety z nożyc do blachy wypłynął rozgrzany smar i zabrudził wszystko w naczyniu.
Trzeba było zacząć od nowa. Wybrały duży nóż kuchenny. Sheilla trzymała nogi Marion nieco powyżej ropiejących ran na goleniach, a Marsha odcinała po kolei jej palce od stóp. Było to łatwiejsze, niż myślały. Marion nie czuła bólu, nawet nie trzeba było pobijać noża młotkiem. Wystarczyło trafić pomiędzy kości. Tkanka była martwa i zmieniona. Sączyła się cuchnąca wydzielina. Operacja nie była trudna, jednak gdy palce Marion jeden po drugim odskakiwały od stopy, Sheilla zakryła usta i wybiegła. Przed drzwiami zwymiotowała na śnieg.
– Obrzygałaś sobie włosy – powiedziała Marsha, gdy Sheilla wróciła. – Umyj się.
Dociskając nóż obiema rękami, właśnie odcięła ostatni palec od lewej stopy Marion.
– Wiesz, tam nie jest dobrze – powiedziała do Marion. – Po stronie stopy wygląda tak samo, jak te palce… i leje się takie świństwo. Chyba martwica poszła dalej…
– Nie… Nie ucinaj mi dalej – ożywiła się Marion. – Muszę na czymś chodzić! Może da się to wymyć?
Żeby ją odkazić, nalały wrzątku do miedniczki i dopełniły przegotowaną wodą. Zanurzyły okaleczone stopy Marion i próbowały je przemyć. Wyciekło wiele wydzieliny i wypłukało się dużo jakichś strzępów, ale nie wydawało się, żeby to pomogło. Marsha odkaziła ranę wódką i zabandażowała stopy Marion. Palce zawinęły w gazetę i zakopały w śniegu pod samochodem. Don zdążył już pokryć się szronem.
Po operacji stan Marion nie poprawił się. Ból nie ustąpił. Marsha i Sheilla poszły nadać sygnał. Na grzbiet podchodziły długo i mozolnie w sypkim, kopnym śniegu: Było ledwie kilka stopni poniżej zera, ale twarz Sheilli nieznośnie piekła pod opatrunkiem.
Mimo pomocy kijka narciarskiego podejście wymagało wiele wysiłku. Zajęło dwie godziny. Na grzbiecie rozwinęły antenę, nie zauważając rozpościerającego się dookoła pięknego widoku. Marsha umiała uruchomić nadajnik.
– Halo! Halo! Nasz znak: Orlice! Odezwij się! – kilkakrotnie powtórzyła wezwanie, co chwila przełączając się na odbiór. Obie ubrały się zbyt lekko i zaczęły marznąć.
– Teraz ty – Marsha dała mikrofon Sheilli, a sama zaczęła przestępować z nogi na nogę i zabijać ręce. Sheilla wykrzykiwała hasło do pudełka…
– Aleś wymyśliła te orlice – powiedziała, przełączając się na odbiór. – Chyba niedźwiedzice albo słonice…
Powtarzały wezwanie tak długo, aż w słuchawce zachrobotało i rozległ się cichy, niewyraźny głos z obcym, śpiewnym akcentem.
– Hallo! Hallo! Mój znak: Cygarniczka, czego Orlice chcesz?…
– Jesteśmy w dobrym miejscu. Zmarł nasz chłopak. Trzy dziewczyny sprawne i wytrenowane. Potrzebujemy pomocy. Możemy czekać nawet trzy, cztery dni. To nietknięty wcześniej i zasobny nocleg…
– Cygarniczka do Orlic – usłyszały w odpowiedzi. – Podajcie wasz namiar i sygnał standardowy.
– Tu Orlice: nie wiemy, jak się to robi. Kiedy tu dotrzesz? Marsha bezradnie obróciła w ręku plastikowe pudełko.
– Nie wiem, nie ma oznaczenia. Don sam to zrobił – powiedziała. – Kiedy do nas dotrzesz?
– Ja, siostro, prowadzę najpiękniejszego rudzielca, pod tym pieprzonym słońcem i równie pięknego blondasa – usłyszała w odpowiedzi. – I nie zamierzam ich wymienić na byle trzy koty w worku. O namiar prosiłem, żeby was odwiedzić, jeśli macie tak dużo żarcia. Jeśli chcecie naszej wizyty, a mamy sporo lekarstw do wymiany, to nadawajcie jutro o tej samej porze. Wyłączam się. Buźka!