Выбрать главу

Uwagę jego przykuł policzek dziewczyny. Miała drugi podbródek nieharmonizujący ze zgrabną sylwetką. Intrygowało coś innego: od strony kiosku granica pomiędzy kołnierzem kurtki i włosami była zamazana, jakoś tak niewyraźnie zarysowana. Gdy odwróciła się do okienka, Dyjak poczuł dreszcz: jej prawy policzek i włosy ponad nim stanowiły rozmazaną, niewyraźną plamę z ledwie zarysowanym, nieco ciemniejszym okiem. Właśnie tak Dyjak wyobrażał sobie ducha.

– Ma pani jeszcze „Echo”? – zapytała niskim altem. Gdy usłyszała przeczącą odpowiedź, zamierzała odejść, ale Dyjak był szybszy: musiał to wyjaśnić. Tak błyskawicznie, jak na to pozwoliła dyndająca na ramieniu torba, doskoczył do dziewczyny i złapał ją za ramiona. Odwróciła ku niemu zdumioną, lewą stronę twarzy. Dyjak wyczuwał przez materiał kurtki jej krągłe, wąskie ramiona, ale wykonał gwałtowny ruch, jakby próbując przez nią przejść. Zderzył się z nią gwałtownie, trafiając podbródkiem w jej nos.

– Aaaa! – krzyknęła głośno. – Proszę mnie zostawić! Chuligan! Puść mnie! – jej krzyk przypominał koleżankę uczącą języka rosyjskiego.

– Na pomoc! Zboczeniec napastuje kobietę! Pomocy! – krzyczała przeraźliwie kioskarka.

Dwóch mężczyzn z pobliskiego przystanku ruszyło ku nim, głośno krzycząc i wygrażając. Nie zważając na szarpanie się dziewczyny i jej krzyki, Dyjak zdołał ponowić próbę. Jedną ręką trzymał ją nadal, zaś drugą wsadził w ten jej rozmazany policzek. Tym razem nie omylił się. Jego dłoń przeniknęła do wnętrza głowy nieznajomej. Wyczuł też od wewnątrz jej włosy, ciepłą skórę twarzy, nawet poruszającą się szybko, wklęsłą i wilgotną gałkę oczną. Cofnął z obrzydzeniem rękę i odepchnął dziewczynę.

Jeden z mężczyzn był już blisko. Dyjak nie próbował uciekać. Mężczyzna był wyraźny tylko od jednej strony. Drugiej ręki ani drugiego ramienia nie miał wcale, a pomimo to próbował walczyć jak ktoś, kto ma obie ręce. Dyjak wykorzystał to i po pierwszym, zresztą niezbyt silnym ciosie w szczękę, którego nie dało się uniknąć, przeszedł do ataku, pomimo że napastnik był wyższy. Kilka razy mocno trafił tamtego, a na dodatek pięść Dyjaka kilka razy przeniknęła do wnętrza mężczyzny. Drugi z nich nie włączał się do starcia, widząc niepowodzenia pierwszego. Istniał podobnie: tylko z jednej strony. Kioskarka, widząc nieoczekiwany rozwój sytuacji, ucichła i skryła się w kiosku. Dziewczyna uciekła. Gdy Dyjak przestał bić, mężczyzna wycofał się na bezpieczną odległość, krzycząc coś pod jego adresem. Razem z tym drugim wzywali na pomoc milicjantów. To spłoszyło Dyjaka – sprawa musiała skończyć się na kolegium. Pozostała ucieczka. Poprawił teczkę na ramieniu.

Zaraz jednak ich zauważył, biegnących pośpiesznym truchtem. Ci sami dwaj milicjanci, którzy go wcześniej spisali. Za nim byli: pobity i ten drugi mężczyzna. Też zauważyli nadbiegających. Dyjak stwierdził, że nie ma szans i biegiem rzucił się do ucieczki tam, gdzie nie było przeciwników – na jezdnię, wprost pod dojeżdżający do przystanku tramwaj.

Uderzył głową w burtę wozu, ale oparł się ręką. Nawet go nie zamroczyło i byłby się odbił jak piłka, wychodząc bez szwanku, jednakże rękawem kurtki zahaczył o drucianą kratkę łączącą oba wagony. Szarpnięcie było tym razem straszne. I niestety kurtka mimo że rozpięta nie zsunęła mu się z ramion. Tramwaj wlókł go przez moment i Dyjak zdążył jeszcze zobaczyć obu milicjantów stojących z rozdziawionymi ustami, a jego wzrok spotkał się z ich przerażonym wzrokiem. Zaraz potem druga ręka wplątała się w coś i Dyjak poszedł pod koła. Poczuł najpierw jedno, potem drugie bolesne uderzenie. Zdołał jeszcze usłyszeć przeraźliwy zgrzyt hamulców wozu i przeleciał na drugą stronę.

Towarzyszył temu krótki, żółty błysk jak przy nokaucie i na tym się skończyło. Dyjak leżał na zabłoconej jezdni po drugiej stronie stojącego wagonu. Kurczowo obmacywał swoje ciało. Był cały i zdrowy. Nieco szumiało w głowie po uderzeniu o burtę wagonu. Spojrzał na stojący tuż obok tramwaj i dopiero teraz zrobiło się mu niedobrze. To był taki sam obiekt jak kiosk: cienka powierzchnia naśladująca rzeczywisty tramwaj, zaś od drugiej strony ukazująca jego wynicowane wnętrze z przerażającymi odbiciami postaci pasażerów i wyglądającymi szczególnie obrzydliwie, poruszającymi się, wklęsłymi gałkami oczu. Każdy z wozów tramwaju miał koła tylko po jednej stronie i stał tylko na jednej szynie. Przypominał groteskową dekorację teatralną, ruchomą i żywą. Dyjak ze wstrętem patrzył, jak odbicia pasażerów tłoczą się przy oknach, żeby zobaczyć ofiarę wypadku. Zebrał się i założył nieodłączną torbę na ramię. Wino Regal przetrwało i tę katastrofę.

Ostatnie wydarzenie wytrąciło go z równowagi. Pobiegł przez bazar na Kleparzu, roztrącając kłębiący się tłum kupujących i straganiarzy. Słyszał lecące za sobą wiązanki przekleństw. Z jednego ze stoisk potoczyły się żółte, dorodne jabłka.

– Będziesz płacił za każde z osobna, gnoju! – rozległ się wściekły krzyk przekupki. Na pierwszy rzut oka ona i inni, kręcący się po placu, nie sprawiali wrażenia wydrążonych powłok. Jednakże wystarczyło, by przebiegł kilkanaście metrów, a całe to skupisko krzątających się i zajętych praktyczną działalnością ludzi ukazało swą prawdziwą naturę: postaci uformowanych z powierzchni cieńszych niż skorupki jajka. Jedne z postaci brały leżące na fantomach straganów wydrążone skorupy owoców. Inne pakowały wydrążonymi, pustymi w środku rękoma te puste skorupy do fantomów toreb lub plastykowych reklamówek. Jedynie odbicia pustych, plastykowych reklamówek nieco przypominały normalny wygląd, to znaczy taki, jaki jest dany do widzenia zwykle. Jedynie napisy reklamowe były zwierciadlanie odbite. Dyjak roztrącał w panice przeklinających go ludzi, którzy zaraz potem, z drugiej strony stawali się tak cienkimi, że ledwie zarysowanymi w powietrzu sylwetkami. Za wszelką cenę chciał wyrwać się z tego. Biegł w dziwacznych podskokach; kulał, gdyż uderzając o burtę wagonu rozbił kolano, które teraz piekło coraz bardziej. Wyciekająca leniwie krew przemoczyła już spodnie. W końcu osiągnął murek po drugiej stronie bazaru. Postawił na nim nogę i zeskoczył z wysiłkiem na chodnik drugiej nitki ulicy Długiej. Jak i wszystko inne, niewysoki murek istniał tylko z jednej strony. Dyjak był pewien, że gdyby klęknął na bruku, schylił się i zajrzał pod spód, to ujrzałby od drugiej strony negatyw zwykle oglądanej powłoki. Minął inny kiosk istniejący jedynie jako tylna ściana i jeden z boków i wybiegł na jezdnię Alej. Widział przed sobą przesuwające się znajome już sylwetki wydrążonych samochodów z fragmentarycznymi wydrążeniami sylwetek pasażerów. Dyjak zatoczył niemal pełne koło na swej drodze. Po drugiej stronie Alej przedzielonych skwerem był przystanek autobusu. Szedł w poprzek jezdni, nie zważając, że przez niego przejeżdżają widmowe samochody. Wiedział już, że groźne mogą być jedynie od tej strony, od której istnieją naprawdę, a on właśnie szedł od przeciwnej. Ominął sylwetki drzew, które od drugiej strony wydawały się drzewami i fantom ławki, która od drugiej strony wyglądała zwyczajnie. Spokojniejszy, zatrzymał się przy ławce, na skwerze oddzielającym obie jezdnie Alej.

Cholera – pogładził się po przerzedzonym ciemieniu – zaczynam rozumieć to wszystko… Dawno podejrzewałem, że tak naprawdę to istnieję tylko ja. Że inni są jedynie odbiciem moich myśli… stworzonym przeze mnie.

I to jest tak naprawdę… oni wszyscy istnieją tylko od jednej strony, tak, żebym ich widział przechodząc. Właściwie, żebym ich widział, kiedy szedłem poprzednio na przystanek tramwajowy. Ale kac spowodował, że w porę nie stwarzam ich obróconych we właściwą stronę. To znaczy, właściwą stroną ku mnie.

Wszystko: ludzie, rzeczy… ma naturę powierzchni. Istnieje bardzo oszczędnie, tylko tak, abym ja widział… jest stworzone dla mnie. Ja… ja jestem podmiotem! To tylko cienie moich myśli… Więc muszą być stworzone przeze mnie! Bo któż inny niż ja stworzyłby to właśnie dla mnie, a nie dla siebie? Ja sam stworzyłem to wszystko!

Zrozumienie pozwoliło mu ochłonąć. Usiadł na ławce.

– Jeśli tak jest, jeśli taki jest świat, to trzeba go umiejętnie używać. Jestem przecież jego panem i stwórcą… jedynym prawdziwym człowiekiem…

Złapał się na tym, że odruchowo przeciera ciemię i sprawdza, ile włosów mu wypadło. Tym razem trzy. Zapiął ubłoconą kurtkę. W związku ze swoim odkryciem nie miał potrzeby dbać o wygląd zewnętrzny. Przecież to on narzucał kryteria piękności. Zawsze narzucał, sam nie wiedząc… Jedynie rozbite kolano pulsowało i mrowiło. Postawił sobie na kolanach torbę i zajrzał do środka. Na pierwszy ogień poszły klasówki.

– Przecież to nie ma sensu – pomyślał i zaczął nimi wycierać swoje ubłocone kolejny raz, dłonie. – Ależ zrobiłem dla siebie niewygodny świat. Nigdy już nie będę poprawiał tego syfa… – rozrzucił wokoło kartki – chyba mam naturę masochisty, że wymyśliłem sobie takich kretynowatych uczniów… przecież nie jestem złym nauczycielem. Jestem najlepszy. Ja! Bóg ich wszystkich, Alfred Dyjak.