Выбрать главу

Dyjak rozglądał się niepewnie, stojąc na opustoszałej jezdni obok narysowanej kredą swojej sylwetki.

– Nie szukaj mnie, nie mieszczę się w twoim świecie. Zdawałeś sobie sprawę z mojego istnienia, nazywając mnie podświadomością. Wiesz, to wtedy, gdy zgadywałeś rozwiązania bez liczenia; gdy trafiałeś rzucanym kamykiem bez celowania; gdy nie traciłeś równowagi idąc kompletnie zamyślony.

– Bez sensu – mruknął Dyjak. – Odbija mi od wódy – odruchowo sięgnął po butelkę, ale opuścił rękę.

– Nie przypuściłbyś, że podświadomość może być rośliną, żywą sondą międzygwiezdną? – ciągnął niewzruszenie głos. – Wytworzoną przez rasę, która może nie istnieć od dawna. Ja wędrowałem jako ziarno; jako niewiele więcej niż niezbędna informacja. Obudziło mnie do życia światło Słońca. Ujrzałeś mój rozwój i działanie. Zastałem twą planetę martwą; zastałem morze zerodowanych ruin i ani jednego organizmu żywego. Odnalazłem twoją czaszkę, zdołałem odtworzyć fragment twojej osobowości, trochę przeżyć, wspomnień… Próbowałem wyjaśnić jak, ale ty zauważyłeś tylko butelki na okładce.

Dyjak obracał się w kółko, nie rozumiejąc.

– Uczyniłem tobą część mojego mózgu – głos ciągnął dalej. – Istniejesz we mnie, a dzięki tobie istnieją ta dziewczyna w niebieskiej kurtce, mężczyzna z białą teczką, ta inna dziewczyna z dwoma podbródkami i staruszek, i policjanci.

Błysk zrozumienia był nagły, jak uderzenie pałki.

– Pieprzę! – wrzasnął Dyjak. – Ja nie chcę! Więc moje życie to program? Prawda?… Zwykły program komputera? Takiego pieprzonego „Meritum” z klawiszami naciskanymi spoconymi paluchami ucznia, co przed chwilą dłubał nimi w nosie? Po cholerę to zrobiłeś? Nie chcę!

Pod Dyjakiem zmiękły kolana i uklęknął na mokrej jezdni. Pozycja embriona pomagała mu.

– Alfredzie, nie mogłem inaczej. Celem mojego istnienia jest poznanie. Mam zrozumieć przyczyny waszego wyginięcia. A ty masz mi w tym pomóc. Dotąd wiem, że koniec waszego świata nastąpił wtedy, gdy tramwaj wiozący ciebie dojechał prawie do odejścia ulicy Helclów od Długiej…

– Jaki tramwaj? Przecież szedłem pieszo… bzdura!

– Bo nie wsiadłeś, tym razem – powiedział niepewnie Powiernik – przez to zmusiłeś mnie do ryzykownej ekstrapolacji otoczenia. To, w czym się obracasz, jest konglomeratem wspomnień z różnych lat. Tyle pamiętałeś. W tym mieście nie mieszkałeś od dawna. W kluczowym dniu przebywałeś tam przypadkiem, nie byłeś już wtedy nauczycielem… Nie chciałeś pamiętać późniejszego okresu życia.

– Wyrzucili mnie za pijaństwo, co? – zgadywał Dyjak.

– Starałem się oszczędzić ci szoku, ale nie dałeś mi szansy – głos Powiernika wprawiał w drganie powietrze ulicy.

– Dlatego te błędy, anachronizmy? – zapytał Dyjak. – Ale i ja częściowo odgadłem prawdę – kontynuował. – To, że nie żyję, i to, że ten świat jest moją własnością!

Powiernik milczał.

– Zaraz, ale przecież mnie i tak nie ma! Tylko przebieg prądu w obwodzie. To tylko ciąg zer i jedynek w pamięci komputera.

– Alfredzie, każdy z nas to ciąg impulsów jego mózgu… ja też.

– Nie! To tylko ja! Tylko ja wiem to na pewno – urwał Dyjak. – Dla ciebie… dla innych to przypuszczenie, jedna z hipotez. Ja nawet nie dowiem się, ile we mnie pozostało z prawdziwego Alfreda Dyjaka. Okrutnie mnie okaleczyłeś, Powierniku.

– Dałem ci niemal nieśmiertelność, Alfredzie.

– Dałeś substytut nieśmiertelności substytutowi człowieka. Pozbawiłeś mnie nieśmiertelności, cholerny substytucie Boga!

– Dlaczego wszystko to nazywasz substytutami?

– Może masz trochę racji – odpowiedział po namyśle Dyjak. – Ciebie nie odróżnię od Boga: stworzyłeś mnie i władasz mną. Ale… ale nie dałeś mi, no, duszy, jeśli coś takiego istnieje.

– Duszę? – Powiernik szukał chwilę odpowiedniego pojęcia w pamięci.

– No, nie mogę jej mieć jako obiekt programu.

– Wiesz, wyodrębniłem cię z siebie – odpowiedział po namyśle Powiernik. – To tak jak urodzić. Albo może jak przy rozdwojeniu jaźni.

– Jednak jestem tylko ciągiem liczb. Czy duszę można zastąpić ciągiem liczb?

Powiernik znów namyślał się.

– A jeśli ten ciąg jest niezwykle długi? – odpowiedział pytaniem. – W liczbach jest wszystko… I spontaniczność. I decyzja. I myśl. Ja tak rozumiem duszę.

– Nie wierzę ci. Czuję się obcy. Jestem tu obcy. To nie moje miasto, takie mroczne. Plątanina nieznanych mi ulic… Mylą mi się ich nazwy. To tak, jakby mnie tego wyuczono. Nieznane szczegóły sprzed lat. To wszystko jest mi tak obce. To miasto Alfreda Dyjaka, nie moje – umilkł.

Znowu milczenie.

– Proszę cię, pozwól mi odejść tam, gdzie odeszli inni ludzie!

– Czy wierzysz, że odejdziesz tam, gdzie i oni?

– Nie wiem, ale czuję się jednym z nich. Chcę sprawdzić, czy jestem człowiekiem, to znaczy, czy byłem człowiekiem. Nie chcę istnieć jako namiastka. Nie jestem w stanie ci pomóc, nie pamiętam żadnej katastrofy… Pozwól mi odejść za nimi – poprosił ciszej.

– Na to masz zawsze czas – zauważył Powiernik.

– Hm – mruknął Dyjak. – Niby racja – dodał po namyśle. – Powierniku, czy tylko mnie odtworzyłeś?

– No wiesz, znalazłem sporo czaszek. Ale po odtworzeniu okazało się, że większość z tych ludzi nie nadawała się do nawiązania kontaktu. Dla nich do końca pozostałem podświadomością. Inni oszaleli zanim ich program dobiegł końca nie mogąc wytrzymać prawdy.

– Czy jeśli ze mną ci nie wyjdzie, to odtworzysz kogoś innego?

Powiernik chwilę milczał.

– Mam jeszcze kilka niezłych czaszek – odpowiedział.

– To dlaczego nie dasz mi spokoju? Zacznij z nimi.

– Niewykluczone, że kiedyś tak zrobię. Chociaż obecnie myślę, że raczej nie… Ty rokujesz zbyt dobrze.

– Zawrzyjmy umowę: umieść tych wszystkich ludzi w moim świecie. Tych normalnych – no, odtworzonych – ludzi. Pomogę ci dogadać się z nimi jako taki pośrednik. Może ktoś z nich będzie coś pamiętał.

– Nie, nigdy tego nie zrobię – odpowiedział po namyśle Powiernik. – Przekroczyłoby to pojemność mojej pamięci. To nie jest możliwe.

– Więc aż po wieczność mam pozostać sam? Otoczony tylko moimi wymysłami? – głos Dyjaka stwardniał.

Nie było odpowiedzi.

– Powierniku! Powiedziałeś, że działasz, aby poznać prawdę.

– Tak.

– Co zrobisz, gdy ci nie uda się z żadną ze znalezionych czaszek? To znaczy, jeśli nie dowiesz się niczego? Czy zabierzesz się wtedy w przestrzeń? Na inną planetę? Wskrzeszać innych?

– Nie jestem już zdolny do lotu. Pozostanę tu na zawsze. Będę szukać innych czaszek.

– A inne, cholerne globy? Pogodzisz się z brakiem wiedzy o nich?

– Wyślę w przestrzeń swoje nasiona. Swoje kopie.

– A jak powiadomisz swoich twórców o swoich odkryciach?

– To pytanie jest źle postawione. Ja gromadzę wiedzę. To jest moim celem. Mówiłem ci o tym.

– On jest stuknięty – powiedział do siebie Dyjak. – To nie ma sensu: ten sen o świecie wygenerowany przez szalonego boga; podświadomość, która jest zepsutym komputerem; ta samotność… To za dużo – podjął decyzję. Wiedział, co zrobić.

Rzeczywistość mieszała się i łamała. Chwilami otaczało go morze ruin, wśród których stało to dziwne stworzenie – Powiernik, niosące w swoich piszczelowatych ramionach czaszkę Dyjaka. Chwilami Dyjak znów klęczał na jezdni ulicy Długiej. Domyślił się, że są to skutki przeładowania pamięci Powiernika, która musiała być bliska zatkania. Gdy „Meritum” się zablokowało, należało je wyłączyć i programy były przerywane. To dawało szansę pokonania Powiernika: zakończenia programu, śmierci Dyjaka. Pamięć Powiernika była ograniczona, świadczyło o tym oszczędne otoczenie – istniejące tylko od strony, którą Dyjak powinien ujrzeć. Zatem wystarczało tak rozbudować otoczenie, aby zajęło całą pamięć, i tym samym zmusić go do przerwania programu. Rozwiązaniem była szara otchłań wewnątrz kiosku.

– Nie rób tego! Nie jestem w stanie rozszerzać twojego świata bez końca! – zawołał Powiernik, potwierdzając trafność myśli Dyjaka. – Nie niszcz siebie!

Dyjak w kilku susach dobiegł do kiosku. Był wydrążony jak poprzednio: wewnątrz nadal szara czeluść. Nie zdołał zakleić – pomyślał. Złożył się do skoku i runął jak pływak na główkę w szarą mgłę wewnątrz. Zapadając się z rozpostartymi ramionami w nicość, usłyszał głos Powiernika:

– Nie myśl, że wygrałeś, Alfredzie. To była głupota. Po co? I tak wkrótce musiałbym sam przerwać realizację. Po prostu ten ostatni dzień twojego życia trwałby nieco dłużej. Nie ustanę w moich próbach. A ty dostaniesz w prezencie kolejny, ostatni dzień życia. Stworzę dla ciebie tyle światów, ile dni upłynie, zanim Słońce, które mnie zasila, nie wypali się do reszty. Stopniowo poprawię błędy i niedokładności, które popełniłem tym razem. Ja jestem cierpliwy. W końcu się porozumiemy, a wtedy naprawdę stanę się twoim absolutnym powiernikiem, Alfredzie.

VIII

Alfred Dyjak, jak co dzień, wracał pośpiesznym krokiem z pracy do domu. Mijając skrzyżowanie Śląskiej z Lubelską gwałtownie zatrzymał się, gdyż przed nosem przejechał mu żółty, mały fiat.

Wariat! – pomyślał Dyjak. Przepuścił jeszcze mikrobus policyjny i poszedł dalej. Po chwili jednak jego myśli skierowały się ku pracy w szkole. Przypomniał sobie, że uczniowie wyprosili dzisiaj, żeby nie robił klasówki.

Jak im się to udało? – pomyślał o nich z uznaniem. – Nigdy nie zgadzam się na coś takiego. Może to i dobrze: nie będę musiał tego poprawiać.

Był zmęczony i pomyślał, że mógłby na wieczór kupić butelkę wina. Zaczął się bawić, stawiając stopy na umyślone miejsca na płytach chodnika, mokrych po drobnym i chłodnym deszczu listopadowym.

KARA WIĘKSZA

I

Rud starał się leżeć bez ruchu, chociaż ból od dawna nie był ostry ani przeszywający, lecz zmienił się w pulsujące gorąco, tylko czasami odzywając się tępym echem stalowego przedmiotu wbitego w ciało. Domyślał się, że pozostawili niektóre ze swoich narzędzi w rozrytych ranach. Podnieść się nie mógł; mocne, skórzane obręcze nadal trzymały jego dłonie, stopy i szyję. Starał się leżeć nieruchomo, gdyż prześcieradło przylepiło się do powstałych strupów, a każdy gwałtowniejszy ruch ponownie otwierał rany; budził ostry ból przypominający poprzednią serię męczarni.