Rud milczał zdumiony. Neuheufel, widząc, że go nie przekonał, powiedział z naciskiem:
– Obecnie jesteście zupełnie zdrowym, normalnym mężczyzną, znakomicie wyprowadzonym medycznie z następstw kary większej. To są znowu normalne części waszego ciała, nie przeszczepy i protezy. Wyglądacie identycznie jak wtedy, kiedy mieliście trzydziestkę, gdyż ten wiek i wygląd najbardziej wam odpowiada. Prawda, że odpowiada?
– Tak – odpowiedział Rud. Wydawało mu się, że skrzydła rosną mu u ramion.
– To znaczy, że nie tylko mój wygląd fizyczny, ale i stan powrócił już do normy? – upewnił się.
– Znaczy dokładnie tyle, co powiedziałem.
Zapanowało, milczenie. Rud wrócił do pracy. Chciał jak najszybciej spotkać się z Marią i powiedzieć to, co usłyszał. Chciał wykrzyczeć, że znów jest zdrowym człowiekiem. Starannie przepisywał kolumny liczb, a, następnie mnożył je lub dodawał.
– Właściwie, to wasze okaleczenie nie było sprawą obiektywną… – bąkał Neuheufel – To wy tak odbieraliście, było to waszą karą…
Rud nie odzywał się; nie zrozumiał.
– Zresztą… Myślałem, że domyśliliście, się tego sami, Milenkowicz – ciągnął Neuheufel – Goniliście jak opętani za tą małolatą z baraku 971 C.
– Za Marią?… – wyrwało mu się.
– Nie lubię tego imienia – Nauheufel skrzywił się niechętnie. – Nie powinni go nadawać nikomu.
– Zresztą to wyjątkowo nieładna dziewczyna – dodał, grzebiąc w teczce, – Taka blada, ta skóra aż szarawa i przezroczysta, jakby przeświecał przez nią podskórny, tłuszcz… Te włosy takie nijakie, właściwie bezbarwne, jeśli, zapomni je sobie rozjaśnić… – ciągnął z pogardą w głosie, – A ta wysunięta szczena, to musi być niezły charakterek… Rybie oczy i takie matowe, bez połysku, nieruchawe jak u embriona… Usta blade, sutki blade… – ciągnął dalej, jakby sobie przypomniawszy – zbudowana koszmarnie dupa jak komoda, jeszcze do tego taka przetrącona… Lewy cycek dwa razy większy niż prawy. Jeden celuje w górę, drugi w dół… – zachichotał obleśnie Neuheufel, kciukami pokazując kierunki wskazywane przez sutki.
– Kłamiesz, ty cholerna świnio! Odpieprz się od niej! – wrzasnął Rud i jak dziki kot rzucił się ku Neuheuflowi, chcąc złapać go za gardło. Gdzieś w bok poleciało krzesło, posypały się papiery z biurka. Przerażeni starcy kulili się na pryczach.
Neuheufel lekko machnął ręką, trafiając Ruda w trakcie skoku… Rud jak piórko odskoczył w bok i potoczył się po podłodze… Siła ciosu Neuheufla była nieprawdopodobna.
– Ty? Do mnie? Do śledczego? – powiedział. Nawet nie podniósł głosu.
Rud potłuczony i obolały zbierał się z zaszczanej podłogi. O drewniany bok pryczy rozciął sobie skórę na skroni.
– Chodź tu, gówno – zakomenderował Neuheufel. – Ty też sobie pooglądaj.
Dał mu dużą kartkę. Rud milczał. Miał przed sobą duże kolorowe zdjęcie nagiej Marii. Zapewne jedno z takich zdjęć dokumentacyjnych, o których wspominał kiedyś Jose. W górnym rogu był mały pentagram i numer Marii. Zdjęcie przedstawiało stojącą w lekkim rozkroku Marię; z przodu, z obu boków i z tyłu. Była zbudowana brzydko: nierównej wielkości piersi o nieproporcjonalnie dużych brodawkach, szerokie, bardzo niezgrabne biodra. Pomimo to Rud przyglądał się zdjęciu z wielkim zainteresowaniem: pierwszy raz widział Marię nagą. Jej twarz miała w sobie coś nieuchwytnie odpychającego, jakiś obrzydliwy półuśmiech tłumionej, nieposkromionej, zwierzęcej żądzy – Wystarczy – powiedział Neuheufel i odebrał odbitkę Rudowi. To jest z archiwum. Teraz możecie: tu posprzątać, Milenkowicz; postawić krzesło i poukładać papiery.
XXI
Za atak na Neuheufla został ukarany zakazem opuszczania baraku przez tydzień. Kara wydała mu się nieoczekiwanie niską.
Odsiedział tydzień w smrodzie i półmroku. Obrażony Neuheufel nie pojawił się w ciągu całego tygodnia. W. zamian przychodził regularnie Holzbucher i z reguły zlecał Rudowi szorowanie podłogi. Rud nie protestował, gdyż spodziewał się czegoś gorszego, a i lepiej pielęgnowana podłoga zyskała, bo stała się jaśniejsza i mniej cuchnęła moczem.
Dopiero teraz zauważył, że starcy głodowali. W czasie posiłków byli często pomijani albo dostawali rzadką zupę z wierzchu kotła. Szczególnie tracili ci którzy nie mogli się ruszać ze swoich prycz.
Po siedmiu dniach Holzbucher zignorował obecność Ruda na sali i nie wydał mu żadnych poleceń. Oznaczało to, że areszt się skończył. Rud postanowił odszukać Marię. Szczęśliwie, zapamiętał numer baraku, który wymienił Neuheufel.
Przebrał się w swoją najlepszą kurtkę strażnika, takież spodnie, buty z dermy i wojskową czapkę. Chciał wyglądać jak najlepiej. Odnalezienie baraku 971C nie powinno być trudne, gdyż rzędy baraków numerowano kolejnymi liczbami i oznaczano w widocznym miejscu.
Dzień był słoneczny, ale dość chłodny, po niebie mknęły pierzaste, białe obłoki. Wiał silny wiatr, który wznosił obozowymi ulicami tumany pyłu, gdyż od dawna nie padało. Rud szedł ponad godzinę, zanim dotarł do rzędu 971. Dopiero teraz zrozumiał, jak mało prawdopodobne było tamto spotkanie przy oranżadzie. Postanowił spytać Marię, dlaczego wtedy odeszła aż tak daleko od swojego baraku. Przez całą następną godzinę szukał baraku C; pytał spotykane kobiety, strażniczki. Wszystkie patrzyły na niego podejrzliwie, gdyż niewielu mężczyzn zapuszczało się w rejon obozów kobiecych, a jego strój budził dodatkowe wątpliwości.
Do baraku kobiecego nie wolno mu było wejść, więc poprosił, zgodnie z regulaminem, którąś ze snujących się podopiecznych, aby wywołała kuratorkę.
Wyszła tęga, niska kobieta o szerokiej twarzy, jeszcze dopinając ostatnie guziki bluzy munduru. Jedną z szybek okularów miała pękniętą. Na widok Ruda poprawiła furażerkę, wciśniętą na brunatne włosy i chyba nawet chciała zasalutować, zanim zorientowała się, po braku pentagramu na jego czapce, że nie ma przed sobą strażnika.
– Czego chcecie? – burknęła nieżyczliwie, nabierając pewności siebie.
– Chciałem mówić z Marią. Skrzywiła się na dźwięk tego imienia.
– Mamy ich tu kilkanaście. Z którą? – zapytała. – Jak się nazywa?
– Nie wiem – stropił się Rud. – Taka młoda…
– Nienarodzona?
– Nie. Młoda, znaczy najwyżej osiemnaście lat. Piękna.
– Bez śladów sekcji? Nie odbywała kary większej? – strażniczka spojrzała bystro.
– Raczej tak… – tego też nie był pewien.
– No to wiecie czy nie wiecie, z kim chcieliście mówić, Milenkowicz? – powiedziała twardo.
– Chcę mówić z Marią. Mogę opisać, jak wygląda…
– Nie trzeba – przerwała strażniczka. – Ja tu jestem kuratorką i chyba lepiej wiem, o kogo chodzi. Ona przynosiła kradzione jedzenie ze szpitala, prawda?
Rud nie odpowiedział, ale oznaczało to potwierdzenie.
– To nie było kradzione jedzenie – powiedział po chwili, zrozumiawszy, że jego milczenie może zaszkodzić Marii. – Ona dostawała to jedzenie ode mnie.
– Nieważne. To już nie ma znaczenia. Jej tu nie ma.
– Jak to, nie ma? Co jej zrobiliście za to przynoszone jedzenie?
– Uspokójcie się, Milenkowicz. Nic jej nie zrobiliśmy. Po prostu zakończyła okres przygotowawczy.
– Zakończyła… – niepewnie powtórzył, jakby to jeszcze do niego nie dotarło.
Kuratorką wzruszyła ramionami.
– Do kobiecego baraku wchodzić wam nie wolno, pamiętajcie – rzuciła przez ramię i zniknęła we wnętrzu.
XXII
Jednak próbował tam się dostać, ale było to niemożliwe: Nie był w stanie sforsować progu. Każda próba napotykała opór wewnętrzny; Rud pocił się, dostawał zimnych dreszczy, ale nie mógł przekroczyć krytycznej linii.
– Zahipnotyzowali mnie, czy co… – myślał, nie mogąc uwierzyć. W końcu zrezygnował ostatecznie.
Załamany powlókł się zapyloną drogą wśród baraków z przegniłych, czarnych desek.
– Ruder! – rozległ się okrzyk w środku jego mózgu. Ruder drgnął i rozejrzał się.
– Spaceruję już ponad godzinę, ale jeśli posadzisz mnie na ławce, to chętnie z tobą pogadam – znowu mówiło wewnątrz głowy.
Dopiero teraz dostrzegł charakterystyczną, maleńką sylwetkę Brunatnego Kapturka stojącą w cieniu baraku.
– Patrycja! – ucieszył się.
Mała istotka wspięła się na jego, dłoń. Usiadł na ławce, a Patrycję ustawił obok siebie. Tym razem ułożyła się, skręcając się w kłębuszek.
– Zmęczona jestem tym łażeniem, to sobie poleżę – wyjaśniła.
Nienarodzeni nigdy nie przyjmowali pozy embriona przy narodzonych, w ten sposób starali się podkreślić swoje człowieczeństwo. To, że tak się ułożyła przy Rudzie, świadczyło o dużej zażyłości.
– Powiedz mi, co jest z Marią – zaczął. – Koniecznie chcę ją zobaczyć.
– Niestety, Ruder. Marii już tu nie ma. Skończyła pobyt w ośrodku – dźwięczało w jego mózgu. – Wczoraj się ze mną pożegnała.
– O mnie zapomniała – powiedział głucho Rud. – Potrzebny jej byłem tylko, żeby załatwić żarcie dla koleżanek.
– Nie krzywdź jej – skarcił go głos wewnątrz własnej głowy. – Maria przez tydzień, dzień po dniu przychodziła pod twój barak, żeby ciebie zobaczyć, i ani razu nie wyszedłeś, nawet przypadkiem. Dwie godziny w jedną, dwie w drugą stronę… pamiętaj.
– Tak blisko była… – zdziwił się. – A ja odsiadywałem karę, właśnie tydzień aresztu. Dzisiaj skończyłem odsiadkę. Gdyby chociaż podeszła do okna, mógłbym ją zobaczyć…
– Gdyby wiedziała, że chcesz ją zobaczyć.
– Co ci skurwiele – uniósł się – co ci skurwiele nagadali Marii? Że co? Że nie chcę jej widzieć?
– Maria mi powiedziała, że prawdopodobnie miałeś nieprzyjemności o to wynoszenie jedzenia i obraziłeś się na nią.
Rud milczał.
– Jestem zaskoczony – powiedział po chwili – że mogła tak myśleć. Przecież zrobiłbym wszystko, czego by chciała. Dla niej.