Выбрать главу

– Świetnie wychodzą na rysunku.

– Rzeczywiście chciałeś mnie rysować? Wtedy i teraz…?

– Wtedy chciałem się z tobą ożenić, a teraz pewnie nic z tego rysowania nie wyjdzie, bo im bardziej próbuję wpatrywać się w ciebie…

– …Tym bardziej rośnie ochota, aby odłożyć szkicownik i rozpleść mój kwiat lotosu – z uśmiechem dokończyła za niego.

Przysłonił się ręką.

– To najwspanialszy dzień od lat. Zupełnie różny od innych. Jestem dziś bliski szczęścia – powiedział.

– No tak, pan urzędnik bankowy wypadł ze schematu. Nie pracuje jak wół, to znaczy, jak co dzień. – Oglądała swoje paznokcie. Były długie, chociaż foremne; nie malowała ich.

– Ale w świetnym stylu wypadłem z tego schematu – uśmiechnął się zbójecko. Wypiął pierś i napiął mięśnie brzucha. Muskulatura wprawdzie podupadła, ale nie było jeszcze całkiem źle.

– Zadzwoń do domu. Dowiesz się, jak sobie radzą bez ciebie – zaproponowała. W jej oczach igrały promyki zachodzącego słońca.

– Do domu? Kompletnie bez sensu. Przecież mieszkam sam. Nikt nie odbierze.

– Nigdy nie dzwoniłeś, wiedząc, że nikt nie odbierze…?

– Nigdy. Po co?

– Ja właściwie też nie. To zadzwoń.

Machnął ręką i uśmiechnął się. Wziął ze stolika aparat. Zero, miejski i domowy.

Zaćwierkało międzymiastową. Następnie rozległ się sygnał. Po pierwszym chciał odłożyć.

– Zaczekaj na cztery dzwonki – powiedziała Maryla.

W trakcie czwartego sygnału ktoś podniósł słuchawkę.

– Tak, słucham. Kto dzwoni? – rozległ się niski, kobiecy głos.

Właściwie nie było to nieprawdopodobne. Jeden klucz awaryjnie trzymał sąsiad, chociaż nie zdarzyło się, aby z niego kiedykolwiek skorzystał.

– Janusz – odpowiedział.

– To dobrze. Nie zastałam cię tu. Gdzie teraz jesteś?

Januszowi kojarzył się ten głos z kimś z banku. Na pewno jakaś pilna sprawa, dlatego szukają go wieczorem.

– W Paportnej. Zajazd Pod Turem czy jakoś tak.

– Dobrze. To znajdę cię tam.

– A właściwie kto mówi? – spytał wreszcie.

– Śmierć.

Zakopane, marzec 1997

Trzeba przejść groblą

I.

„Nie mogę uwolnić się od tego natrętnego dźwięku, sygnału karetki", pomyślał M. Podskoki ambulansu na wybojach już odpłynęły w niepamięć. Uśmiechnął się do swojej myśli.

Karetka gnała po trawnikach i nierównych chodniczkach rozległego blokowiska. Nie był to reanimacyjny mikrobus, lecz mała jednostka transportowa o twardych resorach; szybko zorientowali się w sytuacji, kierowca włączył koguta.

– Zmień pan kwalifikację na wypadek – sanitariusz rzucił do niego. Przyśpieszyli, rezygnując z kluczenia w pajęczynie dróżek osiedlowych. Bezpański pies pierzchnął spod kół.

Ojciec leżał nieruchomo, zakutany po szyję. Na głowę wciśnięto mu starą wełnianą czapkę narciarską z pomponem. Tylko taką udało się odnaleźć w jego zagraconym, zaniedbanym mieszkaniu. Ojciec od lat mieszkał samotnie. Mimo trzech prób, z żadną kobietą nie zdołał związać się na dłuższy czas.

Póki nie włączono sygnału karetki, M. słyszał chrapliwy oddech Ojca. Teraz trzymał w dłoni jego dłoń. Czuł, jak on leciutko odwzajemnia uścisk.

Zaraz za osiedlem skończyła się droga, ląd urwał się pionowym klifem. Gdzieś w dole, w mroku, leniwe, smoliste fale uderzały w plażę z czarnego piasku.

„Żeby tylko kierowca nie zauważył braku drogi", pomyślał M.

Zanim kierowca zdążył się zorientować, szczęśliwie dotarli na klinikę.

Ojciec leżał nieruchomo, tylko słaby uścisk dłoni upewniał, że jeszcze żyje. M. siedział obok łóżka szpitalnego, patrząc na Ojca. Czekał, obserwował. Nie należało spodziewać się szczególnej aktywności lekarza. Przyjechali przecież w niedzielę, a tu nie było ostrego dyżuru.

Na sąsiednich łóżkach tkwiło kilka nieruchomych ciał. Spod kołder zwisały worki nylonowe zbierające mocz. Leżący przy drzwiach sąsiad o zapadniętych powiekach, policzkach i wargach, oraz opadłej szczęce, bez wątpienia był trupem. Na kołdrze ułożono jego bladą rękę – widać było na niej karminowe plamy opadowe. Ktoś uniósł zwisające bezwładnie ramię martwego i ujawnił znamię śmierci.

Leżący bliżej pacjent miał wbitą głęboko w gardło półprzeźroczystą plastikową rurkę, oczodoły niknęły w cieniu, jakby oczy mu wyjęto. Też nie poruszył się ani razu. „Ten może być żywy", pomyślał M. „Wargi i policzki się zapadły, bo wyjęto mu sztuczną szczękę. Gałki oczne ma, tylko że są małe, starcze". W rurce usuwającej wydzieliny chorego regularnie podnosił się i opadał poziom brunatnej cieczy. „Oddycha", ucieszył się M„ chociaż pierś chorego nie unosiła się.

Na łóżku obok Ojca leżała na wznak ciemnowłosa kobieta w nieokreślonym wieku. Do pasa przykryto ją prześcieradłem. Na piersi założono jej elektrody elektrokardiografu. Wyglądała znacznie lepiej niż pacjenci na łóżkach przy drzwiach. Mimo woskowej, żółtej cery nadającej jej wygląd posągu, można było powiedzieć, że kobieta jest piękna. Miodowy monitor pokazywał fluktuującą krzywą. Regularnie pykał głośnik.

„Jak można było tak ustawić łóżka", pomyślał M. „Przecież pielęgniarki muszą kluczyć między nimi". Gdy przechodził obok ciemnowłosej, jej spojrzenie śledziło go spod wpółprzymkniętych powiek. Teraz nieruchomo patrzyła w sufit.

– Łełełełe – powiedział Ojciec.

M. lekko poprawił jego głowę.

Ojciec spojrzał sennie. Jego powieki nie chciały się unosić.

M, nachylił się. Ojciec był silnym krótkowidzem. Odpowiedział mu spojrzeniem przestraszonego dziecka.

– Poznajesz mnie?

Ojciec skinął potakująco oczyma, ale zaraz je zamknął. Zaczął regularnie, cicho oddychać. Usnął.

„Będzie dobrze", pomyślał M. Przez chwilę zamierzał wyjść po lekarza, aby powiedzieć, że Ojciec odzyskał świadomość. Po namyśle zrezygnował – przecież korytarz mógł być niezmierzoną rozpadliną. Zawsze trzeba wiedzieć, co aktualnie wolno zrobić. Przynajmniej pielęgniarki krzątały się w dyżurce, widocznej z sali chorych przez oszkloną ścianę. Jedna przeglądała jakieś wykazy, druga popijała herbatę. Co jakiś czas zamieniały się miejscami i czynnościami. Nie rozmawiały ze sobą.

Wystarczało spojrzeć w innym kierunku, by twarz pielęgniarki bezpowrotnie uciekła z pamięci. Nawet gdy celowo się im przypatrywał, a następnie przymykał oczy, nic w głowie nie zostawało.

W kącie pokoju salowa prześcielała łóżko chorego o opuchłych jak walce nogach i rękach szczelnie owiniętych bandażem. Również jej twarz nie znajdowała miejsca w pamięci.

Ktoś zaciągnął suwak zamka przed oczyma M. We wnętrzu czarnego plastikowego worka zapanowała całkowita ciemność.

II.

– Nie ma powodu dłużej go tu trzymać – powiedziała lekarka. – Właściwie nie wiemy, co się stało, ale obecnie stan wrócił do normy.

„Jakże go przetransportuję do domu?", pomyślał M. „Drogi może nadal nie być. W krótkim czasie nie da się zasypać tak głębokiej rozpadliny, a pewnie nikt się jeszcze do tego nie zabrał". A przecież niżej było morze o niezmierzonej głębokości.

– Miały być wyniki skaningu. – M. grał na zwłokę.

– Przecież panu mówiłam, że nie było kolejnego zawału. Są rozległe zniszczenia kory w porównaniu ze zdjęciem czerwcowym. To tyle. – Lekarka była już zniecierpliwiona. Nie lubiła dzielić włosa na czworo. Szczególnie w przypadkach beznadziejnych. Miała ładne, brązowe oczy i ciemnoszare włosy. Spoglądała spod wpółprzymkniętych powiek. Wiedziała, że wygląda za młodo i obawiała się, że przez to ktoś może nie traktować jej poważnie.

„Łatwo się domyślić, że rozpadlina odcięła sale po drugiej stronie korytarza", pomyślał M. „Nie mają dokąd przenieść chorych z tamtych sal. Nie może mi przecież tego powiedzieć".

– Taki epizod może się powtórzyć? – spytał.

– Oczywiście, w każdej chwili.

Trzeba więc zatrzymać tu Ojca jak najdłużej. Ostatecznie, chorzy z sal po drugiej stronie szczeliny mogą siedzieć na skraju klifu, nad brzegiem morza. Bryza zawiera wiele jodu, inhalacje też leczą.

Wrócił na salę chorych. Ojca przywiązano paskami do łóżka. Podobno targał pieluchy, rozrywał pidżamę, a rano boleśnie poranił sobie nos paznokciami. Na szafce nocnej leżał skrwawiony kawałek ligniny, chociaż rany na nosie Ojca nie dało się zauważyć.

„Na twarzy nawet powierzchowne zranienia obficie krwawią".

– Poznajesz mnie?

– No, pewnie – powiedział Ojciec. Jego głos nabrał dawnej głębi brzmienia.

– A pamiętasz wczorajsze?

Ojciec skinął powiekami. Ostatnio mówił mało.

– Byłeś cały czas świadomy?

Znowu potwierdzające mrugnięcie.

– Wiedziałem, że żyjesz. Cały czas czułem, jak ściskasz moją dłoń – powiedział M. – Specjalnie to robiłeś?

Ojciec przytaknął oczyma i zaczął bezgłośnie popłakiwać.

– Przez jakiś czas będziesz tutaj leżał. Trzeba wyjaśnić, co się wczoraj stało. Przy okazji cię podleczą. Był ktoś z wizytą rano?

– Tak.

– Z pracy?

Skinienie wzrokiem.

– Bukowiak?

– Oni po wojnie przenieśli się z Afryki.

– Ktoś jeszcze był? Ojciec zaprzeczył wzrokiem.

– Najważniejsze są długofalowe zależności… – reszta zdania przerodziła się w bełkot.

Znów suwak plastikowego worka zmienił pole widzenia w ciemność.

III.

Sytuacja w szpitalu komplikowała się. Klif został poważnie nadwyrężony, dalsze osuwiska powodowały, że cofał się w stronę drzwi. Chorym z sal po drugiej stronie korytarza zabroniono siedzieć na skraju przepaści. Nawet chorym zabandażowanym w całości. Mówiono, że ktoś spadł do oceanu i nawet ciała nie dało się odnaleźć. Konserwator zabezpieczył skraj klifu drucianą siatką, bo w dodatku pojawiły się stada węgorzy płynących na tarło. Żarłoczne zwierzęta zręcznie wspinały się w górę stromą powierzchnią klifu. Podobno dotkliwie kąsały, jeśli kto siedział ze zwieszonymi nogami.