Выбрать главу

„Jakże to węgorze, skoro nie mają ani oczu, ani skrzeli. Ani też płetw. Tylko rozżarte paszcze z ostrymi zębami na końcu glistowatego cielska".

Lekarka szybko wychodziła, jakby chciała uciec przed M. Była drobna i miała zbyt długie stopy.

– Zrobimy dodatkowy test gastrologiczny – rzuciła ku niemu z korytarza i pośpiesznie pożegnała się.

Ona po prostu chodziła w płaskich pantoflach gimnastycznych, miała stopy normalnej długości. Przy ścianie stał wózek ze zwłokami nakrytymi prześcieradłem. Na prześcieradle, w okolicy podudzi i stóp leżącego, zaschły brunatne plamy.

„Zagryzły go węgorze. Pewnie się wykrwawił", pomyślał M.

Ojciec mozolnie skubał skraj pidżamy. Zbyt niedbale przywiązano mu prawą rękę. Do kroplówki, szczęśliwie, nie mógł dosięgnąć. Podobno dziś rano znowu ją sobie wyszarpnął.

M. usiadł przy łóżku. Ojciec spojrzał na niego przytomnie. Nie odezwał się jednak. Zaraz zamknął oczy. Przestał drzeć tkaninę. Znowu spojrzał na M.

– Po co tak to skubiesz? Potem trzeba zszywać.

Ojciec spojrzał na niego bezradnie. Pozwolił przykryć się pod szyję.

– Coś dzisiaj nie chcesz mówić. Zamyśliłeś się.

– Zaniemyśliłem się.

– Zaniemyśliłeś się?

Ojciec zaczął się bezgłośnie śmiać. M. chciał mu opowiedzieć swoją ostatnią przygodę z pociągu, ale udaremnił to zaciskający się suwak.

IV.

– Proszę zaczekać na korytarzu – powiedziała pielęgniarka. – W tej chwili lekarz bada nowo przyjętą chorą.

Po korytarzu należało chodzić ostrożnie, starannie omijając mroczne dziury w parkiecie, pod którymi ziała otchłań. Jeśli klif cofnął się jeszcze bardziej, to całe pudło szpitala może w każdej chwili przeważyć się i runąć w przepaść.

„Pewnie utykają czymś dziury na sali chorych i dlatego każą czekać", pomyślał M.

Łóżko z nowo przybyłą tarasowało wejście. Jej rzadkie, siwe włosy przypominały watę cukrową. Nieruchomo patrzyła w sufit, a usta miała otwarte. Wokoło pacjentki bez przerwy krzątało się kilka osób. Wśród nich brakowało znanej mu lekarki.

„Od razu ustawili ją przy wyjściu", zauważył M. „Widocznie nic dobrego nie wynikło z badania".

Wreszcie zdecydowali się wpuścić go na salę. Podłoga była w wielu miejscach przykryta deskami. Niektóre z nich lekko drgały, jakby popychane paszczami prących w górę bezokich węgorzy.

Ojciec przywiązany do łóżka bezradnie zerkał na M. Kroplówka się skończyła, ale pielęgniarka pozostawiła w żyle wenflon. Na drugim przedramieniu miał kilka rozległych, sinych wylewów.

– Skłuli ci te ręce – powiedział M.

– Ee… – skrzywił się Ojciec, że to niby bez znaczenia.

– Chcesz trochę babki? – M. podał mu plasterek babki piaskowej, nie za słodkiej i nie za wiele. Ojcu groziła przecież stale cukrzyca.

Nie zareagował.

– Chcesz tej babki?

– Tak – powiedział z wysiłkiem, ale głośno i dźwięcznie.

Przełknął pierwszy kęs i drugi, do następnego nie otworzył ust, zerkając na M.

– Niedobra?

– Do dupy.

M. uśmiechnął się. – To zostanie na potem.

Ojciec wpatrywał się w niego badawczo. Złudzenie: mając minus pięć w obu oczach, nie mógł widzieć twarzy M. wyraźnie. „Gdzie przepadły jego okulary?" pomyślał M.

– Jacy są chorzy na tej sali? Nie przeszkadzają ci? – Nie było przecież sensu niepokoić go informacjami, że podłoga jest podziurawiona jak ser, a te dziury sięgają gdzieś do nieskończoności.

– To nie jest kreatywne towarzystwo.

– Noo, ty dzisiaj dobrze mówisz. Trenuj, Tato, mówienie.

Ojciec rozejrzał się wokoło. – Kiedy przyjechaliśmy do Warszawy? – spytał ośmielony.

– Tato, nie jesteś we Warszawie. Leżysz na neurologii, bo zasłabłeś w niedzielę. Zostaniesz tu jeszcze parę dni. Przy okazji wybadają cię całego. Raz na pół roku warto się przebadać.

– Dobrze.

– Pójdę już – powiedział M.

Ojciec skinął głową. – Pozdrów wszystkich warszawiaków – rzucił za nim.

„Przecież nie mówiłem mu o tym napadzie w pociągu z Warszawy. Czy on się domyślił?"

Lekarka miała poranione stopy. Starała się ukryć bandaże, nadmiernie podciągając za krótkie skarpetki. Nie zabandażowane płytsze draśnięcia sięgały wyżej na łydki.

„Ona musi często przechodzić korytarzem. Nie opędzi się od węgorzy".

– Jutro już będzie przygotowana grobla dla pana – oznajmiła. – Może pan odebrać swojego tatusia. – Kiedy starała się być szorstka, wychodziło to mało przekonująco. Zauważała to i złościła się naprawdę. A to, że jej się przerywa, a to, że nie słucha się dość uważnie jej wypowiedzi. Teraz jej słowom towarzyszył grymas bólu, którego nie mogła przecież okazywać, gdyż poznano by, że nie jest zdolna do pracy i odesłano do domu, a obecnie ze szpitala wyjść się nie dało.

M. widział sypanie grobli – strach było iść czymś takim: ziemia osuwała się, zbyt strome ściany groziły zawaleniem.

– Przecież do jutra nikt nie zdąży wywalcować korony tej grobli.

– Nikt nie będzie jej walcował. Czy wie pan, ile by to kosztowało? Ziemia szybko sama osiada.

– Mój Ojciec wyjątkowo późno poszedł na emeryturę. Płacił składki ubezpieczeniowe dłużej niż inni chorzy.

Lekarka zmilczała. Nie musiała nic dodawać, nadeszła pora na plastikowy suwak.

V.

Ojciec leżał pod kroplówką. Przykładnie skrępowany rzemieniami, nawet nie próbował swojej codziennej działalności.

M. ucałował go w czoło.

– Wiesz, gdzie jesteś? – spróbował.

– No pewnie. Na neurologii w Krakowie.

– Tato, znakomicie. – Twarz M. rozjaśniła się.

– Otwarły się wrota – powiedział Ojciec i zapłakał swoim sposobem: bezgłośnie i bez łez. Tylko powieki mu poczerwieniały.

– Pamiętasz, jak w zeszłym roku byłeś nad Amazonką?

– Tak – Ojciec mówił z wysiłkiem, słowa wydobywał niewyraźne, bełkotliwie, w zbyt długich odstępach. – Spałem na plaży. Bałem się, żeby mnie nie okradli… – Po ostatnich słowach rozpłakał się w głos.

Jego łóżko przesunięto bliżej drzwi. Na starym miejscu ziała mroczna dziura, z której wiało chłodem. Jeszcze nie nakryli jej deską.

– W zeszły wtorek byłem w Warszawie – zaczął M.

Ojciec znów patrzył z zainteresowaniem. Do końca nie było wiadomo, ile z tego rozumie.

– Wyobraź sobie, że mnie napadli.

Ojciec uniósł brwi, ale jednocześnie Cofnął żuchwę, czyniąc cały grymas niezrozumiałym.

– Jak wracałem, w nocnym pociągu… – M. uśmiechnął się do niego -…koło Radomia wtargnęli trzej faceci z brzytwami. Puścili mnie w slipach. Zabrali forsę, dokumenty i nawet całe ubranie. – M. roześmiał się na głos. – Napadli mnie, bo jechałem w pustym przedziale. Całkiem sam. Potem spisali protokół na policji i na tym się skończyło. Sokiści z psami patrolują ten pociąg dopiero koło Kielc.

– Ty nic nie pisz, tylko powiedz Marii, żeby kupiła gęś.

– Na święta? – domyślił się skołowany M.

– No, pewnie – Ojciec wypowiedział te słowa dosadnie. Spojrzał stanowczo. – Niech ją upiecze i będziemy jeść… – Następne słowa przetworzyły się w bełkot.

Nie było sensu ich słuchać. Lepiej skryć się za suwakiem.

VI.

M. siedział strapiony na łóżku Ojca. Ten spał, jak zwykle, na lewym boku z dłonią podłożoną pod policzkiem. Leżał cichy i nieruchomy.

Grobla była wyjątkowo wąska, z pewnością z tego powodu osypywała się. „Przecież są jakieś reguły sypania gruntu", pomyślał M. zirytowany. Co chwila małe lawinki czarnej ziemi osuwały się ku mrocznej tafli oceanu. Widać było nieregularną, ciągle zmieniającą się mozaikę jasnej piany. Tu było zbyt wysoko, by usłyszeć fale.

„Żaden wózek po tym nie przejedzie", pomyślał M. „Koła natychmiast utkną w sypkiej ziemi".

M. wyszedł na korytarz szpitalny. Ciemność była tu niemal zupełna, jeśli nie rozjaśniało jej światło dochodzące z sali chorych.

„Niebo całkiem czarne. Czy to okna szpitalne oświetlają tę pianę na falach? Jak znaleźć drogę w ciemności? Przecież nawet grobla zniknie w mroku… Jeśli nawet uda się go podnieść i poprowadzić, to dokąd iść? Jeden fałszywy krok i osuniemy się w grzęzawisko na skraju morskiej głębiny, albo wprost w toń".

Ujrzał jakby światełko. Nie za wysoko, tak na ich wysokości, ale daleko. Prędko się zbliżało.

Motyl, nie motyl – trzepotało błoniastymi skrzydłami. Było wielkości gołębia, ale frunęło jak zawisak czy ważka.

„Ten fruwający stworek ma przecież ludzki korpusik!" zauważył.

Wysunął ramię przed siebie. A nuż usiądzie na nim. Najwyżej pokąsa rękę…

Wylądowała, złożyła skrzydła i usiadła na grzbiecie dłoni, krzyżując podudzia. Maleńka ludzka postać. Dziewczyna, tyle że cała – prócz twarzy, dłoni i stóp – porośnięta włoskami. Zresztą te włoski wyglądały jak zgrabny sweterek i spodnie z dzianiny. W ręce trzymała lampion, który wcześniej stanowił ten świetlny punkt w oddali. Skręciła knot. Światełko przygasło. Już nie oślepiało. Spoglądała wyczekująco na M.

Ten, przybliżając dłoń do oczu, obejrzał małą postać z różnych stron. Gęsta powłoka włosów udatnie naśladowała odzież. Nawet golf od sweterka, nawet końce nogawek i kieszenie w spodniach.

Ona przyjrzała się mu przeciągle i skrzywiła buzię w uśmiech. Miała duże oczy o ciemnożółtych tęczówkach. Z pewnością nie była człowiekiem, lecz istotą człekopodobną. Oczy przecież za duże, przedramiona i ramiona zbyt szczupłe, podobnie uda i podudzia, choć miała piękną dziewczęcą buzię.

– Może się przedstawisz – odezwał się.

– Przecież widać. Jestem Wróżką o Miodowych Oczach. Może dam radę oświetlić waszą drogę. Lampion jest dość wydajny.