– Zostałaś skierowana przez szpital?
– Nie przez szpital. Firma Ojca mnie skierowała. – Złożyła teraz skrzydła inaczej: nie jak motyl – nad grzbietem, lecz płasko na plecach – jak ćma.
– Inne wróżki nie chciały przylecieć?
– Była jeszcze jedna, ruda, kędzierzawa, ale to nie była jego wróżka. Powiedziałam jej o was, ale ona nie przyleciała. Tylko ja z nim odejdę, jeśli on musi odejść. Innym powrót na razie nie grozi, lekarka nie nalega na wypis. No, więc idę za nim.
– Każdy ma wróżkę, która odchodzi, kiedy on musi iść?
– Nie każdy, ale Ojciec miał.
Mówiąc, zbytnio pochylała się do przodu i jak mały ptaszek przekrzywiała głowę w bok.
– Nie garb się – zauważył M.
Uśmiechnęła się ciepło. Jej oczy miały kolor ledwie jasnego miodu, nie spadziowego.
– Trochę się garbię, bo jestem za wysoka.
– Za wysoka…? – M. wyszczerzył zęby w uśmiechu,
– No, tak. A powiększona do twojej wielkości, byłabym za chuda.
– To tym bardziej się nie garb.
Mówiła wysokim, ale przyjemnym, nie piskliwym, głosem.
– Pewnie przy mojej wielkości miałabyś za niski głos.
– Jasne, skoro tak twierdzisz.
– Masz owadzie czułki? – zwrócił uwagę na wyrostki nad jej czołem.
– Skądże. Włosy tak ułożyłam na żelu. Będąc mojej wielkości i latając na błoniastych skrzydłach, wypada wyglądać choć trochę owadzio. Ludzi mniej irytuję.
Zauważył ciemniejsze odrosty na jej główce.
– Rozjaśniasz włosy.
– Widać? – spłoszyła się.
– No, trochę.
– Płukam w ziółkach. Myślę, że jasne lepiej pasują do miodowych oczu. Zresztą, ta ruda dopiero wyprawia cuda ze swoimi włosami. Nikt nie wie, jaki mają naprawdę kolor.
Umilkła na chwilę.
– Długo jeszcze będziesz wypytywał o mój wygląd? – zagadnęła wreszcie.
– Dziwisz mi się? Pierwszy raz widzę skrzydlatą dziewczynę.
– Jak komu skrzydła nie urosną do czterdziestki, to już nigdy. – Roześmiała się.
– Tobie urosły.
– Nie przesadzaj… Jeszcze mi daleko do czterdziestki. Ale zawsze dobrze się uczyłam. Najpierw byłam dobrą uczennicą, potem dobrą studentką. Nauka przychodziła mi z łatwością.
– Z dziewczynami tak często jest, chociaż później też często mają kłopoty. Wcale nie wyglądasz za chudo, wyglądasz ładnie. Ta szczupłość jest odpowiednia dla motyli i dla wróżek.
– Dziękuję. Już pora, żebyśmy poszli.
– Ale Ojciec śpi. Gdyby miał dość siły, żeby iść, toby się zbudził.
– To gdzie ja się schowam przed węgorzami? – stropiła się.
– Polują na ciebie?
– Jeszcze gorzej. Niektórzy wędkarze niedowidzą i łapią wróżki jako przynętę dla węgorzy. To okrutna śmierć, zostać nadzianym na hak.
M. pokiwał głową ze zrozumieniem.
– Już wiem! – rzekła z mocą wróżka. Skręciła całkiem płomyk lampionu i rozpostarła skrzydła. Sfrunęła z jego dłoni prosto w ciemność.
Był prawie pewien, że przycupnęła na ziemi, gdzieś przy nogach łóżka. „Żeby jej tylko przypadkiem nie rozdeptać", pomyślał. „To takie kruche i bezbronne stworzenie".
Niepokój przerodził się w ból. Najpierw tępy w klatce piersiowej, potem w serię uderzeń bólu w brzuch i jelita.
„Jak schować się pod suwak?"
Ciemność przyszła sama, bez suwaka.
VII.
Ojciec co chwilę otwierał łub przymykał oczy. Jego łóżko ustawiono już przy samych drzwiach – każdy z sąsiadów z pewnością był trupem. Wszystkim im szczęki opadły, półotwierając usta. Oczy, wyglądające przez szparki przymkniętych powiek, zmętniały. Śledzące ich monitory rysowały płaskie miodowe linie i cichutko, równomiernie piszczały. Bliższego ktoś przewrócił na brzuch, odsłaniając plecy pokryte rozległymi plamami opadowymi. Plamy drugiego ujawniały się na ramionach i na odsłoniętych łydkach.
„Chyba nie przywieźli nikogo nowego, skoro tych jeszcze nie odłączono od aparatury", pomyślał M.
Ciemnowłosa siedziała na łóżku, jakby chciała zebrać się do wyjścia. Kurczowo ściskała dłonią prześcieradło, może chcąc nim lepiej zasłonić podołek, jednocześnie wysuwając za łóżko szczupłe podudzia. Wyglądała jak posąg siedzącej kobiety – cała jej skóra miała barwę wosku. Elektrody pozsuwały się, zostawiając nieznacznie ciemniejsze krążki na skórze. Niektóre zwisały na drutach pod łóżkiem. Kobietę podparto wysoko ułożoną poduszką. Niestety, nowa poza ujawniła na jej plecach i na podudziach karminowe znamiona. Podobnie jak plamy opadowe, jej stan zdradzała opadnięta szczęka.
„Nawet ona już nie żyje", westchnął M. Jej łóżko stało dziś na poprzednim miejscu Ojca. Łóżka w tym szpitalu przestawiano z żelazną konsekwencją.
– Ona była z nami – powiedział Ojciec, widząc, że M. zerka na siedzącą sąsiadkę.
– Pomogłaby nam pójść…?
– Poszłaby z nami, ale ją zatrzymali. Ona zbyt nas kochała.
– Czy zabraniają pomagać także z innych powodów?
– Nie, chociaż czasem mówią co innego. Naprawdę, to zabraniają tylko wtedy, gdy ktoś za bardzo kocha.
Wróżka gdzieś się zawieruszyła. Przynajmniej w sali było jasno. M. wyjrzał na korytarz szpitalny: tam, niestety, żadne światełko nie rozbijało mroku. Grobla ginęła w ciemności. „Dzisiaj trzeba już tam pójść", westchnął M. „Nie da się uzasadnić dalszego pobytu Ojca w szpitalu".
Lekarka nie pojawiała się. Zresztą, czy ona wyraziłaby zgodę na wyjście Ojca? Wprawdzie ostatnio nalegała na wypis, ale gdyby doszło co do czego, to może wbrew rozsądkowi piętrzyłaby trudności?
– Spróbujesz wstać? – spytał M.
– Tak – powiedział Ojciec z wysiłkiem, by jak najstaranniej wypowiedzieć to słowo. – Ale ty nie uciekaj pod suwak – dodał, jakby podwijając wargi, by wyszło bardziej zrozumiale. Leżał na lewym boku, z dłonią pod głową.
M. spróbował go przesunąć. – Nie będę uciekał – powiedział.
Ojciec skrzywił się, miał odleżynę na lewym biodrze.
– Boli cię?
– Jak cholera – znowu ta dziwna wymowa, kiedy jego wargi jakby zawijały się do wnętrza ust.
M. opuścił nogi Ojca z łóżka. Obok stały sandałki plażowe, granatowe plastikowe wsuwki z napisem „Zico". M. założył je na stopy Ojca. „Trzeba obciąć mu paznokcie", pomyślał. „Ale dopiero po namoczeniu, znowu wyrosły te żółte szpony".
Musiał teraz Ojca podnieść, by ten usiadł na łóżku. M. podtrzymywał bezwładne, ciężkie ciało, gdy przechylało się do tyłu. Ojciec zamykał oczy i otwierał je znowu.
– Słyszysz mnie? – spytał M.
Ojciec uniósł powieki. – Tak. Pora… iść… – mówił z przerwami.
„Jak trzeba, to nikogo nie ma w pobliżu", pomyślał M., rozglądając się za salową. W dyżurce pielęgniarek było ciemno.
Ojciec pochylił się do przodu, próbując wstać. M. podtrzymał go, a następnie spróbował podnieść pod ramię. Udało się to nieoczekiwanie łatwo. M. przytrzymywał kiwającego się Ojca, nie chciał, by ten runął na plecy.
– Jesteś ciężki.
– Ważę za mało.
– Teraz ważysz tyle co ja, siedemdziesiąt osiem kilo.
– Ale powinienem ważyć z dziewięćdziesiąt, prawda…? – Ojciec spojrzał na M. porozumiewawczo, ale zaraz wlepił niewidzący wzrok w swoje stopy.
Najpierw wysunął lewą, zaraz potem prawą. M. zdziwiła jego sprawność. Powłócząc nogami, trzymany pod ramię, Ojciec stawiał krok za krokiem. Mocno uchwycił oparcie mijanego łóżka. Badawczo spojrzał na nieruchome ciało nakryte prześcieradłem. Przez płótno przesiąkły bladoróżowe plamy w miejscu oczu, ust i kroku.
– Siwa mocno śpi – powiedział Ojciec.
Zwłoki były przeznaczone do wywiezienia, bo monitory już odpięto. Ciało mocno przykrępowano do łóżka skórzanymi paskami, które nieco zsunęły prześcieradło, wydobywając kosmyk siwoszarych włosów.
– Na korytarzu będzie ciemno. Musisz stąpać uważnie. – M. trzymał Ojca pod ramię. – Nie możemy spaść z grobli, bo nas pożrą węgorze.
Nisko, na wysokości kolan, rozległ się twardy furkot owadzich skrzydełek. Wróżka przyfrunęła bez lampionu. Uderzenia były mocne, jakby metaliczne, czasem skrzydełka zawadzały o nogi, drapiąc w skórę.
– Przynieś lampion – powiedział do niej M. – Tak nam nie pomożesz, w korytarzu jest całkiem ciemno.
Furkot oddalił się i umilkł. Grobla była jeszcze dość widoczna w świetle wpadającym z sali szpitalnej. Jej koroną wiodła ścieżka wydeptana w szarej, gąbczastej trawie, z której, jak zawadzić butem, sypał się proch. „Mech jaki czy co…?", pomyślał M.
– Woziłem cię wałami Rudawy – powiedział Ojciec.
– W wózku? – domyślił się M.
– No pewnie. – Ojciec szedł wolno, nie osuwał się M. przez ręce. Od paru miesięcy nie udało mu się przejść tylu kroków.
Ścieżka na grobli zwęziła się, bo każdy krok podnosił niewidoczną chmurę pyłu, który gryzł w usta.
– Wróżka się nie zbliży. Wypatruj jej – powiedział Ojciec.
– Musimy uważać na węgorze. W ciemności z pewnością przechodzą przez groblę.
– Im smakuje ta trawa. Nas zaatakują tylko przypadkiem.
„Trzeba iść, nie podnosząc kurzu zarodników", pomyślał M. „Wtedy każda napotkana dusząca chmura będzie sygnałem, że węgorze żerują w pobliżu".
Niby odległe latarnie uliczne, drogę oświetlały im teraz snopy światła docierające z mijanych sal szpitalnych. Oddalili się od nich już bardzo.
– Gorsze wyjdą z ziemi. Wykopią się. Na te trzeba uważać.
– Węgorze?
– Podobne.
– Trudno je będzie nawet zobaczyć.
– Jeszcze szpital świeci.
– Czym nam grożą?
– Gryzą po nogach, jak cholera.
– Jesteśmy bezbronni. Przecież nie mogę cię puścić, bo upadniesz.
– Trzeba je deptać, póki całkiem nie wylazły z ziemi. Jak wylezą, już jest za późno.
– Przydałaby się Wróżka.
– Odnajdzie się.
Rząd światełek szpitala w oddali przypominał punkciki. Jednak słaba poświata wydobywała groblę z ciemności. M. poczuł mocne ukłucie w nogę, wokół którego rozeszła się fala gorąca.