Выбрать главу

– To jest przeciwnik. Ugryzie i odleci – powiedział Ojciec.

M. zaczął mocno stawiać nogi, by deptać niewidocznych przeciwników. Nie został ukąszony po raz drugi.

– Co nas atakuje? – spytał M.

– Tabletki.

VIII.

Ciemność była tu atramentowa. W dole kłębiły się cielska węgorzy. Światło dochodziło właśnie stamtąd, korona grobli pozostawała w całkowitym cieniu. Z rzadka żywym ogniem przypiekały ukąszenia przeciwników. Nie dało się tego uniknąć, tupanie nie pomagało: może tym sposobem M. zabijał ich dziesiątki, jednak pozostałe tabletki atakowały nieustannie. Ojciec powłóczył nogami.

Wróżka trzymała się od nich z daleka. Widać bała się wychodzących z ziemi stworów. Ognik jej lampionu migotał w oddali, ułatwiając odnaleźć kierunek.

Tutaj grobla wyglądała solidniej, przypominała nasyp kolejowy: strome zbocza porastały bujne krzaki, ich suche gałęzie dziko celowały we wszystkich kierunkach. Ile jeszcze do jej końca? Może te krzaki zwiastowały kres.

– Zaraz będą jeszcze gorsze. – Ojciec machnął wolną ręką. – Te kłują w brzuch.

– Trochę tu szerzej. Trudniej spaść ze ścieżki.

Jego słowa przerwał szmer w krzakach. Jeden, a potem drugi węgorz przewinęły się przez koronę grobli. Na szczycie bezokie pyski skierowały się to w jedną, to w drugą stronę, poniuchały, wreszcie zsunęły w krzaki po drugiej stronie.

M. zatrzymał Ojca, póki oba potwory nie zniknęły w ciemnościach.

Trzeciego nie zobaczył. Wir, pęd i bardzo mocny cios w brzuch. Ostrze musiało wylądować głęboko w trzewiach. M. zgiął się, osuwając na ziemię. Świadomość prawie uciekła, zatoczył się i runął w dół. Spadał coraz szybciej, osuwając się zboczem. Kolczaste gałęzie czepiały się skóry i odzienia. Potoczył się, wreszcie utknął zaplątany w zarośla.

Leżał w krzakach, nie mogąc się poruszyć. Czuł, jak w całym ciele wzbierają fale bólu, trzęsły nim dreszcze, ciało przenikał mróz.

„Ten atak był najgorszy", pomyślał M. „Żeby tylko Ojciec się nie przewrócił…".

Na twarz opadła mu wiązka kabli elektrokardiografu. M. mocno uchwycił je garścią i podźwignął się na nich. Pozwoliło mu to powstać na równe nogi. Dalej wydobywać się z zarośli na stromym nasypie było już łatwiej. Podchodzić, ciągnąc za pęk kabli, też się dało.

Wolną ręką przycisnął ranę. Pod palcami czuł lepką ciecz. Mocno zgarnął rozciętą koszulę. Pomogło: jakby wcisnął ból w głąb siebie. Może dalej ciekło, ale siły wróciły. Spojrzał na kiwającego się Ojca. „Dobrze, że się wtedy nie zatoczył", pomyślał. „Nie zdołałbym go ochronić przed upadkiem do oceanu".

To nie był atak węgorza. Wirujący obiekt oddalił się. Jeśli zmierza do szpitala, pokiereszuje personel – chyba nie został tam ani jeden żywy pacjent. Ból słabł. M. ruszył przed siebie. Mozolnie stawiał nogę za nogą. Chyba przestało ciec z rany. Wytarł palce z lepkiej cieczy. Ramię Ojca dawało wsparcie, pomagało iść.

– Wiedziałeś, że zaatakuje?

– Tak, zastrzyk domięśniowy był w grafiku. Tu są już krzaki. Można w nich poleżeć, to cię nie zauważą.

Suwak zaciskającego się zamka wciągnął nieco kolczastych gałęzi do środka.

IX.

Grobla wznosiła się niezbyt stromo, lecz równomiernie. Iść było teraz trudniej. Narastający masyw zasłaniał resztki światła. Jawił się jako jednolicie czarny.

– Ciemnowłosa nadal nam pomaga. Na przewodach jej elektrokardiografu wyciągnąłem się z powrotem na groblę.

– Tobie pomogła, ale dla niej samej elektrokardiografu zabrakło.

Jedno po drugim, groblą toczyły się koła – każde z nich z dwiema trójkami nóg sterczącymi w obie strony z piasty. Wirując, nogi wymierzały w powietrze bardzo mocne kopniaki. Jednak aby ich uniknąć, wystarczyło się nie zbliżać, bo nie zbaczały z trasy, tocząc się po prostych liniach.

– Zastrzyków trzeba unikać – wyjaśnił Ojciec.

– Ledwie przetrzymałem jeden – powiedział M.

– Dostałeś ich szesnaście. Prawie wszystkie w brzuch. M. uświadomił sobie, że jego trzewia stanowią mapę boleści. Trudno było tam znaleźć niepokancerowany fragment.

Weszli w cień grobli. Ogarnął ich pełny mrok.

– Póki idziemy pod górę, zastrzyki będą nam zmierzać na spotkanie. Na dodatek nie zdołamy ich wypatrzeć i w porę się odsunąć.

– Może znowu przyleci Wróżka. Przestraszyła się węgorzy.

– Mamy tu czekać?

– Lepiej nie. Grobla się rozpada. Fale ją rozbijają. Stale nasiąka wodą. Usypali ją i pozostawili, nikt tego nie konserwuje.

– Tak stromo tutaj, węgorze nie będą się pchały. Zupełnie nie widać drogi. – M. sięgnął przed siebie ręką jak ślepiec. Ból szarpnął w boku. Warto było jednak, bo trafił dłonią w wiszące przewody elektrokardiografu. Schwycił je garścią.

– Ona znowu jest tutaj – szepnął.

– Szczęściarzu – mruknął Ojciec. – Ryzykuje dla ciebie.

Izolowany przewód napiął się. Ktoś niewidoczny lekko pociągnął ich do przodu.

Wolno, krok za krokiem, ruszyli. Kiedy nieznana siła ściągała ich nieco w bok, zorientował się – odsunął Ojca i obaj zrobili miejsce dla rozszalałej tarczy. Tylko na tabletki nie było sposobu – co chwilę paliły w łydki. Ale do tego bólu akurat dało się przywyknąć.

Znowu uniknęli toczącego się w dół koła. Przeszło obok niegroźnie, tylko pęd powietrza rozwiał im włosy. M. instynktownie złapał się za bok. Zaraz potem stoczył się następny zastrzyk, i jeszcze jeden, i znowu.

X.

Grobla nie wznosiła się już, lecz kończyła wierzchołkiem, potem ostro opadając w dół. Dalej jej nie usypano. „Tyle wysiłku na nic", westchnął M. „Trzeba będzie wracać do szpitala".

– Spróbuj ostrożnie zawrócić. – M. przytrzymał Ojca, próbując go obrócić. Dotąd nie zauważył, że ten idzie o własnych siłach.

– Przeszliśmy już całą groblę. Udało się – powiedział Ojciec.

M. rozglądał się niepewnie. Spojrzał na Ojca.

– ^- Idź w kierunku skrzydlatych – powiedział Ojciec i wskazał ręką za siebie. Był młody, opalony i szczupły, uśmiechnięty. Takiego Ojca M. nie pamiętał. Zresztą może nigdy Ojciec aż tak dobrze nie wyglądał – całe życie przecież miał kłopoty z otyłością.

– Już zdołałem cię przeprowadzić…? – spytał M.

– To ja przyszedłem przeprowadzić ciebie przez groblę, nie ty mnie. Trzeba cię było przyzwyczaić.

– No, jakżeż…?

– Wtedy w pociągu z Warszawy zabili cię, nie tylko obrabowali.

M. stał, niezdecydowany. Nie czuł zdumienia, mógł się przecież spodziewać czegoś takiego.

– Każdy przechodzi groblą…? – spojrzał z ukosa.

– Niewielu. Niektórzy osuwają się po ziemnym zboczu, przed innymi ziemia się rozstępuje i też lądują w oceanie. Spadniesz do wody, to węgorze nie muszą cię nawet wywąchiwać, żeby znaleźć i powlec ze sobą.

M. rozejrzał się wokoło. Nie widział żadnej dalszej drogi, oprócz przebytej grobli, gdzie groziły węgorze, tabletki i zastrzyki.

W uszach narastał twardy, jakby metaliczny furkot skrzydełek wielu wróżek, dziesiątek wróżek. Nadlatywały ich chmary: urocze latające istoty w białych, złotych lub barwnych strojach, o różnokolorowych włosach; jedne były fruwającymi ludźmi, inne chyba istotami z bajki. M. rozpoznał wśród nich swoje wróżki. Ich trzepoczące skrzydła siały skry żółtego blasku. Światło potężniało, układając się w wirujący, jasny strumień. Mrok oddalał się, jakby zalękniony eksplozją blasku. Promienie światła wydobywały stopnie wznoszące się w powietrzu. „Mam tędy stąpać…?", pomyślał zalękniony M. „Nawet nie ma barierki".

– No, idź tam już. – Ojciec wskazał na ułożone z powietrza schody do nieba. – Inni też czekają na ciebie.

Oboje rodzice stali obok siebie, młodsi i piękniejsi niż na zdjęciu z ich ostatnich wspólnych wczasów nad morzem.

– Znowu jesteście razem? – spytał M.

– Wreszcie przyszedł do mnie z przeprosinami.

– Wróciłem na kolanach, jak chciała – powiedział uśmiechnięty Ojciec.

– Doczekałaś się.

– Tak. Dopiero tutaj – powiedziała Matka.

– Nie pozwolili Mamie pójść razem z nami – powiedział Ojciec.

– Za bardzo was kochałam, dlatego mnie nie było wolno, ale znalazłam sposób.

styczeń 1999, a potem dopiero maj-czerwiec 2005, Kraków; na ogół w pociągu na trasie Kraków-Warszawa

Balsam długiego pożegnania

I.

To niezwykłe, że w owalu maleńkiej Orefine udało się wyciąć aż tyle kanałów. Uczyniono tak, ponieważ kiedyś była ona skupiskiem bardzo bliskich siebie, jeszcze mniejszych wysepek. Wytyczono sieć kanałów, z których wiele wykopano sztucznie, a ziemię wykorzystano, by częściowo zasypać płytkie cieśniny i dawne wysepki połączyć. Najważniejszy z kanałów, Canale Grande, przecinał Orefine rozciągniętą literą „es". Esowaty kształt nadawano największym kanałom na każdej wyspie laguny dla ochrony łodzi przed wysoką falą. Ten z Orefine nie zasługiwał na swoją nazwę, gdyż nie zawróciłaby tu nawet najmniejsza galera. Za dnia tłoczyły się na nim łodzie mieszkańców lub pękate szalupy dostawców z innych wysp; wieczorem pustoszał, a łodzie cumowały przy jego brzegach, jedynie czasem przemknęła oświetlona latarnią jedna z paru gondol podestii, z której czarny kolor odpadał płatami, bo don Massimo nie mógł się doprosić o nową dostawę lakieru. Od Canale Grande odchodziły krojące wyspę boczne, jeszcze węższe kanały, którymi mieszkańcy docierali do swych domostw i do których wyrzucali odpadki. Wyczuwalny na Orefine prąd lagunowy powodował, że w wąskich kanałach woda śmierdziała rzadko.

W lecie zielonoszara spokojna woda wokół wyspy nie budziła grozy – zachęcała, by spędzać na łodzi całe dnie. Nawet jej rozbryzgi były przyjemnie chłodne i szybko schły w mocnych promieniach słońca. A Canale Grande nawet nie musiałby wić się esowato. Woda nie była w nim nigdy dość wzburzona, by taki kształt kanału był potrzebny.