Życie na wyspie wracało w zwykłe koleiny. W najbliższy poniedziałek planowano wznowić zajęcia w szkole. A już dziś w zapadającym mroku zajaśniały w dali latarnie dwóch łodzi, które wypłynęły na nocny połów. Mónica, wygodnie rozparta w fotelu wystawionym na balkon, wpatrywała się w maleńkie, świetliste ziarenka pod mrocznym horyzontem.
– Ależ goni, jakby chciało pognać za tymi rybakami – powiedziała, kładąc bladą dłoń na piersi.
– Co…?
– No, serce. Wali, jakby chciało się urwać.
Spojrzał na nią.
Mówiła spokojnie. Nie było powodów do obaw.
– Już przechodzi – powiedziała po chwili. – Domyśliło się, że za rybakami nie pobiegnie. Zresztą po co? Przecież pobiegło za nauczycielem… – Uśmiechnęła się.
IV.
Tej nocy Lorenzo nie spał. Mónica gasła w oczach. Była zbyt słaba, nawet żeby się podnieść na poduszce. Dłonie i stopy miała zimne, jednak znowu czoło zapłonęło od gorączki. Serce biło jak oszalałe: zrywami, nierówno. Ciężko dyszała. A chwilami w ogóle nie mogła złapać tchu.
Lorenzo chciał pójść po lekarza, jednak żona zapowiedziała, że nie zastanie jej żywej po powrocie. Nie uwierzył, ale nie chciał irytować chorej.
Najbliższym sąsiadem był bogaty Camilo Gianni. Człowiek opryskliwy i nieprzyjemny, okazujący nauczycielowi wyższość i niechęć. Lorenzo przemógł się i poszedł pod jego drzwi. Nikt nie odpowiedział na stukanie do bramy, jednak rzucając kamykami w okno na piętrze, Lorenzo zbudził gospodarza. Nieoczekiwanie Camilo, niemal bez słowa, wysłuchał jego prośby. Zebrał się i poszedł po lekarza.
Michele przyszedł po godzinie. Nie znał dolegliwości Moniki. Pierwszy raz widział takie następstwa mało groźnej choroby. Zaordynował coś na obniżenie gorączki i leki uspokajające na trzepoczące serce. Przysiadł na zydlu i z niepokojem przypatrywał się leżącej.
– I co? – Lorenzo zauważył, że lekarz nie zbliża się do wyjścia, jakby nie chciał, by zapytano go o prognozę.
– Trzeba czekać, czas będzie działał – powiedział Michele. – Ja tu jestem bezradny.
– Kiedy? Do rana? – Lorenzo nadal nie rozumiał sytuacji.
– Może tylko do rana, może nieco dłużej.
Usiadł przy łóżku Moniki, ujmując jej dłoń. Leżąca zaraz zapadła w pełen majaków półsen, czasem cicho bredziła.
Nad ranem gorączka spadła, ale nie był to przełom. Chora spociła się cała. Serce trzepotało konwulsyjnie, leki podawane przez Michele nie pomagały. Lorenzo zwilżał nimi wargi nieprzytomnej, by się nie zadławiła. Uważał, że w taki sposób są przyjmowane.
Mónica uspokajała się, oddychała coraz wolniej i słabiej, ruszała się coraz mniej. Lorenzo siedział, trzymając w dłoni chłodną dłoń żony. Chmurny Michele czuwał z nim, z rzadka podnosił się z fotela, by zmierzyć puls pacjentki.
– Dosyć, Lorenzo – powiedział wreszcie zrezygnowany.
– Mónica nie żyje. – Lekko palcami opuścił jej powieki.
– Co…? – Lorenzo podniósł na niego nieobecny wzrok.
– Choroba zabiła twoją żonę. Nie mogłem jej pomóc. Na Orefine nikt nie mógł jej pomóc.
– Ale jakże…? Mónica? Ona…? – Lorenzo patrzył, jakby nie zrozumiał słów lekarza.
Stary pokiwał głową. – Nic tu po mnie. Nie pomogłem – powiedział. Wyszedł z izby, zostawiając wdowca samego.
Po drodze Michele zajrzał do podestii. Trzeba przecież było pomóc samotnemu nauczycielowi. Ktoś musiał przygotować pochówek.
Lekarz sam nie potrafił oswoić się z tą wiadomością. Zaczął gadać do siebie: – Myślałem, że tego miesiąca w Orefine umrze więcej osób, ale że umrze właśnie ta piękna kobieta? – Pokręcił głową. – Młoda, silna, która tylko raz rodziła?
Odszedł zgarbiony.
V.
Lorenzo żył jak we śnie. Śmierć żony nadeszła tak nagle, że sprawiała wrażenie koszmarnego majaku, nie rzeczywistości. Nawet pogrzeb wydał się odrealniony. Żałobna, świeżo pomalowana gondola podestii wywiozła ciało Moniki na San Tomaso, małą niezamieszkaną wysepkę, zwaną też Cimetiere, a inni żałobnicy towarzyszyli jej na swoich łódkach. Lorenzo wiosłował, stojąc na swojej barce, zaraz za skrytą za czarnym woalem trumną, ustawioną na żałobnej gondoli. Patrzył na orszak jak na barwny spektakl, nie jak na coś rzeczywistego.
Stypę za żonę ii grammatico zorganizowała podestia, więc i to nie dotknęło go zbyt boleśnie swoją realnością.
Ból przyszedł dopiero wraz z codzienną pustką, kiedy zabrakło mu powiernika, przyjaciela, kogoś, z kim dzielił się wszystkimi sprawami, czyjej rady słuchał w kłopotach. Każdy kolejny dzień coraz mocniej uświadamiał nieodwracalność tego, co zaszło za szybko.
Próbował zająć się pracą w czasie zbyt krótkich godzin zajęć lekcyjnych. Gdy twardą kredą rysował na tablicy kreski, każda z nich wyglądała jak piszczel, no, może te grubsze jak kości udowe rozpoczęte i zakończone główkami, gdyż chwila namysłu przed i po linii owocowała wygniecioną kropką. Kreślone twardą kredą linie nie chciały układać się w koła czy prostokąty, ale jak ułamki kości raniły czarną gładź tablicy.
Uczniowie jakby stępieli. Nie odpowiadali na zadawane pytania, nie wyrywali się do odpowiedzi. A może po prostu nie rozumieli pytań wymruczanych pod nosem przez przygnębionego nauczyciela?
Za to na przerwach nie kryli się z grą w kulki. Ci, co nie grali, palili papierosy za szkołą, a najbardziej bezczelni ośmielali się kończyć papierosy, wracając z przerwy na lekcję. Zresztą Lorenzo nie utrudniał im tego. Zdarzało się, że widział palących uczniów, ale nie reagował, przestało mu to przeszkadzać.
Kiedy cicho i niezdarnie, odwrócony do tablicy, próbował coś wyjaśniać, dwaj najwięksi utrapieńcy, smagłolicy Rugiero oraz jego najlepszy kumpel, chorobliwie nadpobudliwy, wychudły, jasnowłosy Stoiano, wstawali w ostatnich ławkach i przedrzeźniali nauczyciela.
„Ma tak mały mózg, że nie wystarcza, by kontrolować ruchy osobnika", zamiast karcić krzykiem, myślał Lorenzo, gdy przypadkiem zauważył popisy cyrkowe łobuza. Rzeczywiście Stoiano wyróżniał się małą głową.
Z czasem jeszcze się pogorszyło – Lorenzo zaczął zaglądać do kieliszka. Zobojętniały i bezsilny U grammatico coraz gorzej radził sobie z codziennymi obowiązkami, coraz więcej czasu spędzał w oberży Ipólito.
Kiedyś, gdy poprosił o następny kieliszek grappy, Ipólito pokręcił głową, przetarł blat i powiedział:
– Za często tu przychodzisz. U grammatico nie powinien tak się załamywać.
– A ty sam poradziłbyś sobie z taką stratą?
– Od piętnastu lat jestem sam.
– Potrafiłbyś mi pomóc?
– Ja nie, ale może malarz.
– Bócline?
– Tu nie ma innego malarza – rzucił Ipólito. Sprawił tym nauczycielowi nieoczekiwaną przykrość: Mónica też dobrze malowała.
VI.
Drzwi do domu malarza były uchylone. Lorenzo zajrzał do pracowni. Bócline kładł ochrowy laserunek na malowane fale Canale Grande, w których odbijał się rząd żółtych domków Orefine, a z boku widać było dziób mieszkalnej łodzi samotnego Beppino Corelli, zwieńczony charakterystyczną figurą galionową przedstawiającą Obfitość. Malarz nie przerwał pracy, dopiero gdy równomiernie pokrył przejrzystą farbą wybrany fragment, wytarł dłoń w fartuch i podał rękę Lorenzo. Wyszli na słońce. Usiedli na ławce przed domem.
– Domyślam się, po co przyszedłeś – powiedział. – Ipólito powiedział ci o Wyspie Umarłych?
– Nie. Ipólito powiedział tylko, że malarz może mi pomóc.
– Nie wiem, czy potrafię. – Spojrzał badawczo na Lorenzo. – Nie wiem, czy skruszę twój sceptycyzm.
– Tak?
– Daleko na południowy zachód od Orefine, na lagunie, jest Wyspa Umarłych. Może tam spotkasz swoją Monikę.
– Żartujesz? Każdy zna Cimetiere. Przecież wiem, że tam złożyli jej ciało. Zresztą Cimetiere jest na północ od Orefine.
– Mówię o zupełnie innej wyspie. Kiedyś przypadkiem dopłynąłem do Wyspy Umarłych.
– Byłeś na niej?
– Nie miałem odwagi wysiąść z łodzi.
– Jak ją rozpoznać? – Lorenzo dalej nie wierzył w słowa malarza, chociaż niosły nadzieję. Szukał w nich sprzeczności.
– Wyspa Umarłych jest cała otoczona murem z białego kamienia. Duże, równe kawałki. Z rzadka umacniają mur płaskie pilastry. Muru nie zdołasz sforsować. Jest jednak brama, ale kiedy ja tam przypłynąłem, stał w niej strażnik. Czarna postać, chyba miał skrzydła.
– Nic zza tych murów nie widać?
– A widać, widać. Wysokie cyprysy, mroczne, strzeliste.
Od wschodu zbliżała się wypiętrzona, biała chmura. Z dołu całkiem ciemniała, niosąc tam jednak nieco jaśniejszych, szarych kłębów, a jeszcze niżej ciemniejszym szarym oparem łączyła się z ziemią. Obaj obserwowali narastanie burzowego krzaka czy grzyba, który swoimi gałęziami coraz dalej sięgał na nieboskłonie. W miejscu jakby głównego pnia była już tylko jednolita, mroczna ściana, szare nitki. Te jednak na ogół nie sięgały ziemi, a niektóre z nich odchylały się od pionu.
– Chodźmy do mojej chaty, bo tutaj nam doleje – powiedział Bócline. – Pokażę ci Wyspę Umarłych.
Lorenzo bystro spojrzał na niego.
– No, maluję jabłka czy pomidory, mogłem też namalować to, co wtedy zobaczyłem.
– Nigdy mi o tym nie mówiłeś.
– To nie są obrazy do pokazywania. Niewielu o nich mówiłem, jeszcze mniej uwierzyło. Tak rozpaczasz po żonie, więc dla ciebie zrobię wyjątek.
Obrazy Bócline przedstawiały ten sam motyw: wysoki kamienny mur, strzelające w górę jeszcze wyższe cyprysy, morze spokojne, a widok jakby wyłaniający się z mgły. Na jednym z obrazów mgły nie było, rysowała się wyraźnie brama, w której stała skrzydlata mroczna postać, trzymająca przed sobą światełko.
– Piękne te obrazy.
– Ona tam teraz jest.
– Kto?
– Mónica, twoja żona.
– Na tej wyspie?