Выбрать главу

– Tak mówią. Każdy trafi na Wyspę Umarłych.

– Przecież pochowali ją na San Tomaso. Ja nawet zamawiałem nagrobek.

– Ale na Wyspie Umarłych możesz ją spotkać, rozmawiać z nią.

– Ktoś tam dopłynął i odnalazł bliską osobę?

– Nikt mi znany. Ja dotarłem najbliżej.

– Jak ją odnaleźć?

– Trzeba popłynąć daleko na południowy zachód, aż poza Bocca del Babón.

VII.

Wieczorem Lorenzo przygotowywał swoją łódź. Nie pływał tak często jak rybacy, więc wyszedł z wprawy. W malutkiej marinie kołysały się dziesiątki łodzi, tylko nabrzeże kutrów było puste pod wieczór. Mieszkańcy, jeśli tylko nie używali swoich łodzi codziennie, cumowali w marinie. Pale cumownicze, paline, w kanałach Orefine były własnością podestii i za ich używanie w nocy należała się opłata wprowadzona przez Massimo. Dzięki temu podatkowi podesta chciał uniknąć zatłoczenia ciasnych kanałów. Nauczyciela stać było na tę opłatę, jednak zwykł był chodzić do szkoły. Lubił te spacery po bruku lub przez maleńkie mostki. Spacer pozwalał uporządkować myśli, przygotować lekcje. Obecnie przestało mu to sprawiać radość, spacerowanie straciło sens, jak cała jego egzystencja.

Obok łodzi Lorenzo cumowała pedantycznie zadbana barka Pantalazziego, a zaraz obok, zdobiona błyszczącymi mosiężnymi okuciami, barwna łódź zamożnego Camilo Gianni. Może równie źle jak barka Lorenzo wyglądała tylko łódź szkutnika Battacciego. Woda była spokojna, zachodzące słońce odbijało wszystkie łodzie jak w lustrze. Wyglądało to tak, jakby cumowały tu dwie floty: ta zwyczajna, z Orefine i ta druga, widmowa, z masztami ku dołowi, a nieco zwichrowana powiewem. „Może na Wyspę Umarłych dopłynąłbym którąś z tych odwrotnych łodzi?", pomyślał Lorenzo.

Załadował swoje pakunki i zeskoczył na pokład. Bócline popłynął wtedy w noc, w marną pogodę, Bocca del Babón osiągając nad ranem. Powiedział też, że Wyspy Umarłych i tak nie da się odnaleźć, kiedy nie ma mgły. Lorenzo zamierzał pożeglować dokładnie tak, jak kiedyś Bócline. Dzisiejszy wieczór był świetlisty, rzadkie pasma chmur snuły się tylko nad horyzontem, jednak mgła często nadchodziła nad lagunę, po takich zachodach słońca też.

Cuma trzeszczała, a łódź leniwie kiwała się w takt, gdy Lorenzo ładował na nią zapasy. Wreszcie zebrał cumę z pachołka i mocno odepchnął łódź od nabrzeża. Założył wiosło w wysoką dulkę i, stojąc, krótkimi pchnięciami al gusto veneto manewrował łodzią po marinie. Gdy barka opuściła malutką zatoczkę, podniósł nowy, niedawno uszyty przez Monikę żagiel, ale dopiero gdy barka wypłynęła za ostrogę Signale, wypełnił go wiatr.

Płynął stale na południowy zachód, nawigując według gwiazd. Na rufie łodzi płonęła latarenka. Przez jakiś czas w oddali jaśniały znaki innych łodzi – rybaków na nocnym połowie, później znalazł się w zupełnej ciemności. Wiatr osłabł tak bardzo, że Lorenzo wrócił do wiosłowania. Nad ranem otoczyła go gęsta mgła. Nie było już całkiem ciemno, a mgła tylko ciemnoszara. Znajdował się daleko poza Bocca del Babón.

Jeszcze później jednolita powłoka mgieł zaczęła rozrywać się w pasma. W jednym z takich przejaśnień dostrzegł odległe światełko. Powiosłował w jego kierunku. Wolno, miarowo, za każdym sztychem naciskając na wiosło tak dalece, że wychylał się na nim poza granicę upadku.

Światełko przybliżało się. Blady przedświt ujawnił kamienny mur oraz bramę. Z muru częściowo wyłaniały się skrzydlate posągi: w większości kościotrupy, choć też anioły o rozpostartych skrzydłach, a między nimi wiele płaskorzeźb skrzydlatych czaszek. Blask padał od bramy wspartej na dwóch kariatydach, nagich, a jedynie osłoniętych chustami z rzadko tkanego woalu, narzuconymi na głowę i sięgającymi niżej kolan. Znad portyku wychylała się postać muskularnego mężczyzny rozpościerającego ramiona, ale zwieszającego głowę tak, by nie patrzeć na wchodzących. Bramę zaś zastawiała sobą mroczna postać o nietoperzych skrzydłach. Widoczne z dala światło padało z jej piersi.

W pierwszym odruchu Lorenzo odpłynął od bramy, pożeglował wzdłuż muru. Dzień już nastał, chociaż mgła nie podniosła się znad wody, a ciężkie chmury sprawiały, że wszystko tonęło w półmroku. Płynął wzdłuż brzegu Wyspy Umarłych. W szczelinach muru wyrosły zielone mchy, granica wody obrosła wodorostami, ale zawilgocenie sięgało znacznie wyżej. Znad muru, na ogół pozębionego w blanki, sterczał pióropusz cyprysów. Mroczne te gałęzie, niemal czarne. Pilastrów malowanych przez Bócline nie dostrzegł. W zamian były te wyrastające z muru pół-hermy, półkariatydy. Z woalami na twarzy lub skrywające twarze w dłoniach, czy chociaż osłaniające je dłonią. To znów z muru wyłaniali się aniołowie atlanci, czy ci drudzy o nietoperzych skrzydłach. Wszędzie wiły się skrzydlate węże, zwykłe węże, szkielety węży – niektóre z nich miały ludzkie głowy albo czaszki. Były też szkielety aniołów jako atlantów wspierających kamienny mur, a także szkielety tych drugich o nietoperzych skrzydłach. Trudno było odróżnić, który z nich miał kiedyś skrzydła orle, a który nietoperze. Jedne miały rogi na czaszce, inne stopy zakończone kopytami. I jedni, i drudzy, i skrzydlate kariatydy, i atlanci, zgodnie upiększając płaszczyznę muru, gromadzili się tu, bezbłędnie oddani dłutem nieznanego mistrza.

Lorenzo wolno, miarowo wiosłował wzdłuż brzegu mrocznej wyspy. Wahał się: Bócline przecież kiedyś stąd zawrócił. Z drugiej strony, on ujrzał mniej niż teraz Lorenzo. A ten widok był piękny i dziwny, nie przerażający. „Przecież nie po to tu przypłynąłem, by teraz rezygnować. Jeśli ona tam jest, chcę ją spotkać", pomyślał.

Mocniej napierając na wiosło, zawrócił, a wreszcie odnalazł bramę, chociaż wydało mu się, że postaci okalające portal teraz stały skamieniałe w nieco innych pozach.

VIII.

Tym razem wolno zbliżał się do bramy, chociaż gdyby go zaatakowano i tak nie zdążyłby uciec. Łódź lekko sunęła sama przed siebie. Woda miarowo uderzała o wynurzające się z toni kamienne stopnie. Ciemna postać zdawała się zerkać w stronę Lorenzo. Światło dochodziło jakby z wnętrza jej piersi.

„Posąg-latarnia czy co…?", pomyślał. „Przecież on ogląda się za mną".

Dostrzegł kamienny pachołek cumowniczy. „Komu chciało się rzeźbić coś takiego?"

Lorenzo zacumował łódź i zszedł na ląd.

Wspiął się po kilku śliskich stopniach, z których jeden kiwał się, obluzowany. Zatrzymał się obok czarnej postaci. Trzymetrowy gigant zaplótł ręce na piersi i chmurnie zerkał na przybysza. W milczeniu otulił się czarnymi skrzydłami.

– Mogę tu wejść? – spytał Lorenzo.

Odpowiedzi nie było.

Zrobił kilka kroków, bacznie obserwując strażnika.

Nadal brak reakcji.

Ominął go więc. Za bramą ciągnęła się aleja brukowana płytami białego wapienia, obsadzona po bokach imponująco wysokimi, ciemnymi cyprysami. W cieniu drzew widać było małe domki z białego kamienia. Uderzała cisza. Brakowało ćwierkotu cykad. Zostawił za plecami strażnika, poszedł dalej alejką.

„Kogo rozpytać o Monikę, skoro tamten nie gada?"

Z początku wydało mu się, że jest tu pusto, jednak wkrótce dostrzegł ludzi. Było ich tu wielu. Jedni przechadzali się, inni siedzieli na schodach przed domostwami, jeszcze inni – widoczni przez małe okienka – wykonywali zwykłe czynności gospodarskie: to myli naczynia, to zamiatali. Nie rzucali się w oczy, może dlatego, że byli ciemno odziani. To miejsce nie różniło się wiele od zwyczajnej wioski. Może nieco brakowało gwaru rozmów, ale czy zawsze musi panować hałas?

„Czyja ich zrozumiem?" zatroskał się.

Sytuacja rozwiązała się sama. Podeszła do niego odziana na czarno dziewczyna, w mocnym jaskrawym makijażu. Była młoda i ładna, a jej czarna bluzka rozcięta bardzo głębokim dekoltem.

– Ty nie jesteś stąd – zwróciła się do niego. – Nie mylę się, prawda? – Błysnęła białkami dużych, ciemnych oczu.

– Jestem z najdalszej wyspy na lagunie, z Orefine.

– Nigdy tam nie byłam. – Uśmiechnęła się i spojrzała wyczekująco.

– Chciałbym tu spotkać moją żonę.

– Jak ma na imię?

– Mónica.

– Tu jej nie ma. – Pokręciła głową. – Znałabym ją.

– Jak to nie ma…?! Przecież ona jest na… – urwał, ponieważ nieznajoma położyła palec na wargach.

– Tak, ale trafiłeś do innej bramy.

– Popłyń ze mną. Wskażesz mi tę właściwą.

– Nie mogę. Muszę tu odszukać moje serce.

Nie krył zdumienia, więc nieznajoma rozsunęła całkiem dekolt, odsłaniając bladą skórę i piersi o uszminkowanych na czerwono koniuszkach.

– Widzisz? – spytała.

– Tak. Jesteś piękną kobietą.

– Ach, nie to… – zniecierpliwiła się i palcami rozsunęła skórę na mostku. Odsłoniła się podłużna, sinoczerwona rana, sięgająca w głąb jej ciała. Nie krwawiła. – Ja myślałam, że to zabawa, a oni wyrwali mi serce.

Nie odezwał się. Zatkało go.

– Chyba nie powinnam odejść, póki go nie odnajdę – powiedziała. – Znajdę ich i niech wtedy mają odwagę spojrzeć mi w oczy.

– Skrzywdzili cię.

– No, pewnie. – Dziewczyna wyciągnęła papierosy. – Zapalisz?

– Nie, dzięki. Na naszej wysepce pali tylko stary Guido i malarz Bócline. Jeszcze dwóch uczniów i straganiarz Beppino. Nikt więcej.

– Pewnie najgorsi uczniowie?

Skinął głową.

Nieznajoma zapaliła sama, głęboko zaciągając się. Kłęby dymu zaczęły wydobywać się z rany na jej piersi. Lorenzo skrzywił się.

– Przepraszam, nie chciałam cię zniesmaczyć. – Nieznajoma ściągnęła z powrotem bluzkę na piersi, przy okazji zaciskając ranę, by nie dymiła. Wyglądała miło i sympatycznie: zgrabna, ciemnowłosa, może trochę za chuda. Jej okaleczenie wzbudzało współczucie.

– Dlaczego tutaj nie rozmawiacie ze sobą?

– A o co mielibyśmy się nawzajem pytać? Przecież wszystko wiadomo.

– Jak powinienem żeglować, żeby trafić na właściwą bramę?

– Nie wiem. Płyń wokoło, to jej nie przegapisz. Może jest naprzeciw tej. Idź już, bo Strażnik może robić ci trudności.