– Przestań! – Znowu przerwał jej Piecky. – Nie chcę tego znowu słuchać, wiem, jak wyglądała wtedy… potem i tak ją wzięli drugi raz… i nie wróciła.
– Moosy?… – zdziwił się Snorg. – Tak… oczywiście… to mogło być na innej zmianie. Cholera, to było ryzyko… – mówił do siebie. – Ją też mogli. Ale na szczęście to zdarzyło się na mojej zmianie… takie szczęście…
– Jakie szczęście? – zapytała chrapliwie.
– Że jesteś tu ze mną. Nie brałem wcześniej pod uwagę wielu możliwości.
– Ja nie mogłam tak stać. Tylko te dreszcze mięśni, po których byłam tak zmęczona… i rozmowy z Colfim, bo ust Pieckygo nie mogłam zobaczyć… a reszta: musiała się kiedyś skończyć obłędem. Nie zdążyłam zwariować, ale gdyby tak dłużej, to na pewno…
Oboje z Pieckym mówili, przerywając sobie nawzajem. Piecky bezceremonialnie wchodził w słowa Tib, a ona dopiero po chwili orientowała się, że on mówi, i milkła. Potem znów ona przerywała Pieckymu i snuła opowieść chrapliwym, załamującym się głosem. Trudno przecież streścić tyle dni w ciągu kilku godzin. Potem Piecky wyłączył się i patrzył na ciężkie, brunatne chmury sunące nisko nad głową. Patrzył w skupieniu, a na jego obliczu rysowało się coś, jakby zachwyt, coś, co z pewnością zdumiałoby Snorga, gdyby choć raz spojrzał na Pieckygo.
– Przestańcie szeleścić tym plastikiem – powiedział w końcu Piecky.
Oboje spojrzeli na niego.
– Słuchaj Snorg, mówię do ciebie, bo ta chuda i tak stale gapi się w twoją zarozumiałą gębę… – kontynuował, a jego dawny ton zabrzmiał tak mile, że Snorg się uśmiechnął.
– Czuję to… wiem, że kiedyś pofrunę wśród tych chmur, wysoko nad ziemią, na skrzydłach… i to będzie najlepsza część mojego życia.
– Może zrobią z ciebie jednostkę sterującą maszyną, bo ciało masz do kitu, ale mózg całkiem, całkiem… Ale najpierw muszą nas złapać, a to nie takie łatwe… Żadna kamera nie widziała, gdzie wysiedliśmy.
– Co by się stało, gdyby nas złapano, a o czym jestem, niestety, przekonany? – Pieckymu nie wystarczyły poprzednie wyjaśnienia.
– Stul się, Pietzky!… – Snorg pierwszy raz słyszał Tib mówiącą takim tonem – Chyba marzysz o tych zastrzykach, Tam…
– Mówię, co myślę.
– Warto się nad tym zastanowić – powiedział Snorg po chwili namysłu. – Sądzę, że nam dwom nie grozi zbyt wiele, gdyż jest to sprawa bez precedensu. Każdy z nas by przeżył, chociaż z różnych powodów. Mnie nic by się nie stało, ponieważ prawo do zachowania życia jest fundamentalne dla każdego człowieka. Wydaje mi się nawet więcej… Jedynie słuszne prawo stanowi też, że jeśli już ktoś raz został mianowany człowiekiem, to już nie przestanie nim być, więc z pracownika Archiwum Materiału Biologicznego nie stałbym się jednym z magazynowanych egzemplarzy… Piecky też miałby się nieźle… spełniliby jego marzenia: patrzyłby z wysoka i sterował pracą koparki – takie należyte wykorzystanie byłoby konieczne, aby uzasadnić w pełni celowość wielkiego nakładu sił, użytego, aby nas schwytać.
– Dlatego wysiedliśmy? – przerwał mu Piecky.
– Nie dlatego… – odpowiedział Snorg po chwili milczenia.
– Nie ma dokąd uciec… oprócz Miasta nie ma niczego… A tutaj?… Ab wie, gdzie jesteśmy, pamięta ten domek, przywiezie nam jedzenie. Ab jest naszą szansą.
Tym razem milczenie przerwała Tib.
– A ja, Sneogg?… Co ze mną?… – natarczywie wpatrywała się w jego wargi.
– Ciebie, tylko ciebie – zwrócił się twarzą wprost do niej – czekałby tragiczny los… Ciała zapragnęła jedna… głowy i twarzy – inna, bogata i pewnie zasłużona kobieta… Ale wolałbym umrzeć niż dopuścić, by miało się tak stać.
– Więc dzięki tej chudej ujrzałem niebo – powiedział cicho Piecky i przestał się wtrącać. Gapił się w niebo, na przemieszczające się szybko obłoki.
Gdy szary półmrok dnia ustąpił mrokowi nocy, zasnęli przytuleni do siebie, głodni i zmarznięci.
Zbudzili się o szarym i chłodnym świcie. Tib była nadal rozmowna i błyskotliwa, jak nigdy dotąd. Zaskakiwała go. W jego wyobrażeniach była piękna, lecz niezbyt rozgarnięta. Stwierdził, że oni wszyscy stale rozwijali się umysłowo, nie tylko on sam mianowany na człowieka, nazwanego Tibsnorg Pieckymoosy.
Może oni wszyscy, gdyby tylko dać im więcej czasu?… – pomyślał.
Cały czas oczekiwali przybycia Dringenbooma. Snorg liczył, że Ab przybędzie swą gigantyczną ciężarówką, dostarczy im pożywienie i wspólnie postanowią, co robić dalej. Był ich szansą. Czekali długo, obserwując sznur przejeżdżających w oddali pojazdów, wiozących urobek do miasta. Głód dokuczał coraz bardziej. Około południa przez chmury przejrzało żółte słońce. Zrobiło się jasno i świetliście. Tib i Snorg stali obok siebie w promieniu światła i patrzyli na cienie, które rzucali. Tak czyste słońce widzieli po raz pierwszy w życiu.
– Czy gdyby zrobili ze mnie układ sterujący maszyny, to mógłbym widywać to częściej? – zapytał Piecky, zerkając w okno.
– Nie wiem. Może też zostawiliby ci oczy… – powiedział Snorg z wahaniem. – Nie zostałeś mianowany człowiekiem, więc traktowaliby twój mózg jako materiał. Prawo do pozostawienia oczu mają jedynie ludzie, którzy utracili ciało w wyniku nieuleczalnej choroby, ale niewykluczone, że zainstalowaliby cię do takiej wielkiej koparki… a tam zostawiają oczy. Z twoim intelektem, kto wie?…
Przerwał mu donośny huk silników, który z pewnością nie pochodził od przejeżdżających ciężarówek. Snorg zbladł, zrozumiał, że Dringenboom nie przywiezie im nigdy jedzenia. Ryk narastał, dało się wyczuć wibracje gruntu. Wokół budynku zaczęły lądować wielowirnikowe, ciężkie maszyny latające grupy operacyjnej.
– Jeden… dwa… trzy – Snorg liczył, czując, jak drętwieją mu szczęki. Tib z całej siły przywarła do niego.
– Oni jednak wracają… Jednak to wszystko nie miało sensu… – wyszeptała, patrząc na lądujące, opancerzone maszyny.
Wokół nich pojawiły się drobne sylwetki w szarych mundurach, hełmach i kamizelkach kuloodpornych. Sprawnie wyskakiwali z maszyn i czołgali się ku budynkowi. Zauważył, że uzbrojeni są w broń automatyczną, a kilku niesie lasery.
Te wszystkie armaty to na mnie?… – pomyślał z ironią. – Czy oni chcą burzyć cały dom?…
Nie starał się nawet liczyć komandosów. Było ich przynajmniej kilkudziesięciu. Błyskawicznie rozlokowywali się wokoło.
– Tibsnorg Pieckymoosy! – rozległo się nagle bardzo głośne wołanie – nie masz żadnych szans. Poddaj się. Wydaj skradziony materiał biologiczny. Zostanie to potraktowane jako okoliczność łagodząca. Twój wspólnik Abraham Dringenboom został ujęty…
Tib patrzyła na niego natarczywie, widocznie wyczuła zmianę. Powtórzył jej to, co brzmiało z głośnika, ale tak, by widziała jego usta.
– Tibsnorg Pieckymoosy! – głośnik ponawiał poprzednie wezwanie. Piecky milczał, w jego oczach widać było przerażenie.
– Gnojki… cholerne gnojki… – powtarzał machinalnie Snorg, stojąc nieruchomo na środku pokoju i tuląc Tib.
– Przecież my chcemy tylko żyć… – wyszeptała, patrząc na niego.
– …to potraktowane… – rozlegało się z głośnika, gdy za drzwiami dał się słyszeć ruch. Nagle potężna eksplozja rozbiła drzwi w drzazgi. Dwóch komandosów błyskawicznie wskoczyło do wnętrza i przypadło do podłogi, mierząc do Snorga.
Mają niezłe ćwiczenia… – zdążył pomyśleć.
Byli uderzająco sprawni. W ułamku sekundy, w dymiącym jeszcze otworze pojawił się trzeci, z kolorowym, skrzydlatym potworem namalowanym na kuloodpornej kamizelce sięgającej poniżej bioder. Stał nieruchomo na rozkraczonych, muskularnych nogach, mierząc do Snorga z rewolweru o długiej lufie, trzymanego w obu wyciągniętych rękach. Zamiast nosa miał pojedynczą, czarną jamę, cofnięte wargi odsłaniały zęby, co w połączeniu z brakiem powiek nadawało jego twarzy trupi wyraz.
Byłeś pierwszy, gnojku… – pomyślał Snorg. – Za to kupisz sobie nową twarz… Chyba, że zaliczą pierwszeństwo tym leżącym… – Snorg opuścił wzrok na leżących komandosów. Tamten powiódł Oczami za wzrokiem Snorga. Kolejni komandosi wskakiwali przez rozbite drzwi do pokoju, natychmiast przywierając do podłogi. Tamten, jakby rozumiejąc myśli Snorga, ponownie omiótł wzrokiem leżących żołnierzy. Nagle znieruchomiał, podjął decyzję. Jeszcze przez chwilę, zza przezroczystej, plastykowej przyłbicy mierzył Snorga spojrzeniem pozbawionych powiek, jakby wyłupionych oczu. I chociaż żadne z nich trojga nie poruszyło się ani na milimetr, rozległ się huk wystrzału, a ciało Tib, która w ostatniej chwili zasłoniła Snorga sobą, zwisnęło mu bezwładnie na rękach Poczuł, że coś dławi mu gardło. Drugiego strzału Snorg już nie usłyszał. Żółty rozbłysk przed jego oczyma zmienił się w rządek jasnych plam i zgasł.
Kraków, październik 1984
TRZY KOBIETY DONA
Połogi grzbiet górski ciągnął się bez końca. Szli na przemian to zagajnikami porozrywanych mrozem drzew, to pustymi polanami aż rażącymi świetlistą, najbielszą szarością.
Don odczuwał swoisty rodzaj zmęczenia. Pierwszy krok w głębokim śniegu wydaje się czymś bajkowym; kilkanaście następnych nadal sprawia przyjemność, lecz dziesięciogodzinny marsz w śniegu po pas wykańcza, zwłaszcza, jeśli nieustannie toruje się drogę, a ponadto nie wiadomo, jak przetrwać nadchodzącą noc.
Słyszał za plecami ciężkie sapanie zmęczonych kobiet. Z wysiłkiem wspierał się na zniszczonym kijku narciarskim, z którego zwisały strzępy rzemyków czy tasiemek. Z początku naśmiewały się z tej odrapanej i zgiętej, zabawnej, metalowej laski. Później same zaczęły korzystać ze wsparcia dawanego przez kijek i stwierdziły, że posiądą więcej zalet niż wad.
Przecinali rozległą polanę. Don sądził, że wiatr powinien był odmieść śnieg z odkrytego grzbietu i właśnie tędy będzie łatwiej iść. Było inaczej: na polanie nawiane zaspy sięgały powyżej pasa; zaś droga przez las była męczarnią, gdyż zapadali się jeszcze głębiej. Don czuł dotkliwe ssanie w żołądku – głód dokuczał coraz bardziej. Z rana wykonał namiar radiolatarni i ustalił kierunek marszu. Kiedyś rozrzucano z samolotów automatyczne radiolatarnie, aby wyznakować trasy marszu na południe. Niektóre jeszcze działały. Zlokalizowane przy nich zapasy żywności lub leków dawno zużyto, ale trudno było pozbyć się tej nadziei. Dokładny kierunek marszu narzucał grzbiet, a nie namiary, gdyż grzbietem szło się wygodniej niż doliną, gdzie zapadano się w śniegu powyżej głowy.