Myśli pobiegły ku jej imieniu wykutemu na płycie. „Jesteś tam jeszcze…? Schniesz na wiór, a twoja suknia zmienia się w rudy łachman?" Zmarli na maleńkim Cimetiere nie rozpadali się w brunatne szkielety, lecz obracali w brunatne mumie, o cerze niewiele ciemniejszej niż za życia.
Dołożył nową wiązankę kwiatów do poprzedniej, która zdążyła już wyschnąć. „Wokoło morze, a wszystko wysycha na Cimetiere", pomyślał.
XII.
Lorenzo nadal nie mógł odnaleźć się w pracy. Zamyślał się, patrzył w okno, a nadpobudliwcy szczypali się nawzajem albo rzucali papierkami. Dyrektor Pantalazzi zwrócił mu uwagę, że rodzice donieśli samemu podeście, jakoby Lorenzo detto il Morto opuszczał się w pracy. Powiedział grzecznie il Morto, znaczy Martwy, zamiast wprost stwierdzić, że uczniowie zwali nauczyciela Trupem, il Cadavere. Lorenzo niechętnie patrzył na oblicze dyrektora, z ust którego dolatywały słuszne zarzuty. Twarz zwierzchnika wisiała na kościach czaszki jak pranie na sznurach, pod oczyma wory, nos pogruzłowany i poznaczony makiem wągrów. Z tego oblicza niemal dało się wyczytać desperacką walkę wątroby z jeziorem kwaśnego wina i pagórkiem przypalonego, smażonego mięsa. W takt słów dyrektora podskakiwał jego mięsisty drugi podbródek. „Co to za szkoła?", pomyślał Lorenzo. „Gdy Mónica odeszła, został mu jeden nauczyciel do kierowania. Nie chciałbym wyglądać za dwadzieścia lat tak jak on".
Rozmowa z dyrektorem niewiele pomogła. Lorenzo nadal z najwyższym trudem krzesał z siebie zapał do pracy. Przynajmniej na lekcjach ucichło. Nie musiał głośno napominać – uczniowie bali się brzmienia jego bezbarwnego matowego głosu.
Wreszcie z powodu czyjegoś donosu sam podesta wezwał Lorenzo do siebie. Dostojnik za dnia nie opuszczał urzędu podestii. Podobno pracował od świtu do zmierzchu, także podczas sjesty, jednak w Orefine kpiono, że południowy upał lubi przespać w chłodnych murach, niż piec się w słońcu, płynąc do swojego pałacyku dwa kanały dalej.
Massimo był blady i otyły, przedwcześnie postarzał się. Mimo młodego wieku na skroniach rysowały się nitki siwizny, zmęczone oczy zerkały spod ciężkich powiek. Ruszał się mało, wiele pisał w świetle świec, rzadko nawet podchodząc do okna. Znaczna otyłość nie pomagała mu w pracy.
Orefine było zbyt małe, żeby zarządzał nim podesta. Zachowano ten urząd raczej dla tradycji, a Massimo uważał, że wzmożoną aktywnością uzasadni potrzebę istnienia swojej godności. Pracował więc wytrwale, chociaż od lat moroppo nie przysłał tu żadnego rewizora.
– Pan chce zrezygnować z pracy nauczyciela, signore?. - zaczął podesta. – Ten zawód od pokoleń wykonywała rodzina Martellich. Został pan sam, mnie więc trudno będzie znaleźć kogoś w zamian, a jeszcze trudniej będzie znaleźć dla pana inny zawód, bo nikt inny nie zamierza rezygnować ze swojej profesji.
– Byłem na Wyspie Umarłych i to mnie odmieniło.
– To jest wiadome, ale sprawy prywatne nie mogą rzutować na pracę w zawodzie nauczyciela. Przecież od pana zależy przyszłość tych szkrabów, signore.
– Z każdym dniem jest ze mną lepiej. Odzyskałem normalne kolory, apatia odchodzi. Wrócę do normalnego życia. Zaległości spowodowane moją nieobecnością prawie nadrobiliśmy.
– To dobrze. – Podesta pokiwał głową z ulgą. Nie był złym człowiekiem, tylko brakowało mu doświadczenia, a sytuacja, w której się obecnie znalazł, nie przydarzyła się żadnemu podeście od pokoleń. Wolał uniknąć decydowania w tej sprawie, albo przynajmniej jak najbardziej opóźnić tę chwilę.
XIII.
Lorenzo otrząsnął się z marazmu i energicznie wziął do pracy. Wkrótce wyrównał zaległości, a nawet najbardziej utrapieni uczniowie dali się wziąć w karby i przestali rozrabiać. „II Cadavere chce nas zamęczyć, zmienić w podobnych sobie", mówili. Zerkali nieprzyjaźnie, jednak postępy w nauce robili nieoczekiwanie szybkie. Nawet nieznośny Stoiano, który nie potrafił wcześniej usiedzieć spokojnie pięciu minut, teraz sam na piasku rysował trójkąty, ćwicząc lekcje z geometrii. Lorenzo pilnie liczył oszczędzone pieniądze na piccolo angelino dla Moniki, ale pochłaniał go już inny zamysł. Zamierzał oto znowu odwiedzić Wyspę Umarłych. Raz uszedł z życiem, może uda się to po raz drugi.
O swojej wyprawie nie powiedział nawet malarzowi Bócline. Jedynie uczniom obiecał dwa dni wolnego, jeśli wyprzedzą materiał. Pomyślał, że możliwość uniknięcia kontaktu z dziwnym nauczycielem zachęci wielu z nich do szybszej pracy, jednak nieoczekiwanie nie wszyscy się ucieszyli. Dodał więc, że w wolne dni mają samodzielnie ćwiczyć przerobiony materiał.
Spakował rzeczy do podróży i zaniósł je na nabrzeże prawie o zmroku, by wypłynąć niepostrzeżenie. Spotkał tam jednak starą Sihdę, która wypatrywała swojego Renato. Rybak nie wrócił parę lat temu, ale wdowa co wieczór wychodziła na nabrzeże, czekając jego powrotu. Ostatnio jednak jakby jej wiara słabła, bo coraz częściej opuszczała ten nocny posterunek.
Stara spojrzała na niego.
– Znowu płyniesz odwiedzić swoją Monikę? Nie było sensu kłamać.
– Spytaj o mojego Renato. Czy jest tam u nich.
– Dobrze.
Dzisiaj też była spokojna noc. Lorenzo wpadł w nastrój, który pamiętał z poprzedniej wyprawy – zobojętnienia, nieobecności, jakby półsnu-półjawy. Dawało to poczucie, że płynie właściwą drogą. Raz za razem napierał ciężarem ciała na drzewce wiosła. Barka sunęła bezszelestnie. Światła nocnego połowu oddalały się. Rybacy pewnie też obserwowali samotne światło. „U Morto płynie do swoich", może powtarzali.
Lorenzo zbliżał się do Bocca del Babón. Jak na zawołanie opadła gęsta mgła. „Babón znowu sobie chuchnął", powtórzył w myśli powiedzonko. Tu zawsze w nocy zbierała się mgła, niby nad jakimi moczarami, nie laguną.
Zwolnił tempo, by nie przegapić Wyspy Umarłych. Do celu można było dopłynąć dopiero przed pierwszymi blaskami świtu. Podróż jak ze snu ciągnęła się w nieskończoność. Pełną ciszę czasem rozrywało przypadkowe chlapnięcie wody spod cofanego wiosła.
Wreszcie blady świt zaczął rozjaśniać opar, a ten jak na wezwanie rozdzielił się na pasma i przerzedził. Lorenzo dostrzegł świetlisty punkt, a niedługo potem jaśniejszy pas muru i ponad nim smoliste ostrza cyprysów. Zbliżał się do celu.
Znów trafił do bramy Mrocznego Strażnika. Gdy cumował barkę do pachołka, który dzisiaj wydał mu się odrapany i toporny w robocie, rogaty Strażnik niecierpliwie poruszył nietoperzymi skrzydłami. Miał ich dwie pary. Lorenzo chyłkiem go ominął. Tamten burknął coś nieżyczliwie. Po drugiej stronie było pusto, tylko gdzieś dalej jakaś kobieta siedziała na murku pod drzewem. Poznał Giulię.
– Znalazłaś swoje serce? – Uśmiechnął się do niej.
– Ach, to ty, Lorenzo – powiedziała apatycznie. Była odziana tak samo jak ostatnim razem. Gdy podniosła się z kamienia, zbyt rozchełstana bluzka ujawniła sinoczerwoną ranę.
– Masz papierosa? – Jej ciemne oczy nie błyszczały dziś. Makijaż wyglądał niedbale.
– Nie pal. Brzydko wygląda ten dym wychodzący z rany.
Skinęła głową.
– Skąd znasz moje imię?
– Mówili tutaj. Moje stopy zaczęły się zapadać w ziemię.
Podeszwy jej butów rzeczywiście nie wystawały z ziemi.
– Szukaj swojego serca, Giulio.
– Nie przestanę, póki dam radę chodzić. Idź już, ale uważaj na Strażnika, bo dzisiaj jest zagniewany. Dobrze, że jesteś.
Mijany olbrzym mruknął groźnie.
XIV.
Lorenzo odważył się zacumować przy bramie, której strażnik miał tęczowe skrzydła. Nie był tam jeszcze. Poprzednio przepłynął obok tej bramy, nie wysiadając, dzisiaj wydało mu się, że ozdoby portalu wyglądają inaczej. Także mur otaczający wyspę miejscami wspierany był dzisiaj pilastrami, chociaż zdobiących go rzeźb nie ubyło.
Sprawnie zacumował, zaklekotał chodakami po obruszonych stopniach. Skrzydła tego Strażnika przypominały dziesiątki pasm tkaniny w kolorach tęczy, powiewających na wietrze niewyczuwalnym w inny sposób, a wiejącym jakby we wszystkich kierunkach od latarni jaśniejącej na jego piersi.
– Ty tu po co?! – rzucił Strażnik. – Nikogo tu nie znasz.
Lorenzo zatrzymał się zdziwiony.
– Szukam Renato, męża starej Silvii.
– Dobrze. On jest tutaj. – Strażnik go przepuścił.
Po drugiej stronie bramy też ujrzał alejkę brukowaną białymi płytami wapienia i małe domki kryjące się w cieniu cyprysów. Mieszkańcy snuli się apatycznie. Jak tu znaleźć starego? Zwykle tutejsi wiedzieli, że się ich szuka.
Lorenzo rozejrzał się. Niedaleko jakiś starzec łatał sieci. Robota szła mu wolno, męczył się. Lorenzo podszedł do niego, ale zanim spytał, starzec sam odezwał się:
– Sieci zawsze łatała Silvia. Ona miała lepsze oczy. Mnie jest trudno to robić.
– Renato?
– No, pewnie. – Stary skinął głową. – Poznałem cię, Lorenzo. Też chciałem podejść, ale nić się poplątała.
– Silvia stale na ciebie czeka.
– Powiedz jej, żeby przestała wychodzić na nabrzeże. Lepiej, żeby mnie już nie spotkała. Ja wyglądam bardzo źle, przeraziłaby się. Lepiej, żeby nie wyłowili mojego ciała. Zbyt długo byłem w morzu.
– A jak to się stało, Renato?
– Kotwica zaplątała się w wodorostach. Zanurkowałem, żeby ją odplątać, a one również mnie omotały. Powiedz to Silvii. Niech się cieszy każdym dniem, bo teraz niepotrzebnie się niepokoi. Nie pozostawaj tu zbyt długo. Nie powiedział ci tego jeszcze nikt?
– Nie znam tu wielu.
Już było całkiem jasno. Lorenzo szukał bramy Pióroskrzydłego Strażnika. Płynął dość długo, zanim dostrzegł podobną, ale dzisiaj to lewa kariatyda wyciągnęła się i drzemała, a prawa wspierała portyk, rozkosznie prężąc się i przeciągając. „Rzeźby przy tej bramie są najpiękniejsze", pomyślał Lorenzo.
Pióroskrzydły zerknął na niego. Błysk w jego oku zdradził jakby wesołość. Przełożył lampę do drugiej ręki. – Długo na ciebie czekała – powiedział. – To dopiero następne wizyty powinny być coraz rzadsze.