Ale w tym kraju, nie wstydźmy się tego wyznać, roi się od złodziei – co oko ujrzy, do ręki się klei – a choć wiara jest tak wielka, mimo że nie zawsze opłacalna, to jeszcze większy jest bezwstyd i bezbożność, z jakimi grabi się kościoły, co na przykład miało miejsce nie dalej jak zeszłego roku w Guimarses, też u Św. Franciszka, który, jak wiadomo, za życia wzgardził ogromnymi bogactwami i chyba dlatego po przeniesieniu się do wieczności też się godzi, aby mu wszystko odbierano, toteż zakon ratuje wyłącznie czujność św. Antoniego, bo on nie daje tak łatwo rabować swoich kaplic i ołtarzy, co można było stwierdzić w Guimarses, a i w Lizbonie też na pewno się potwierdzi.
Właśnie w Guimarses do kościoła zakradli się rabusie, próbowali wejść przez jedno z okien, gdzie święty już ochoczo na nich czekał, czym napędził im takiego strachu, że ten, który był na szczycie drabiny, runął w dół jak długi i wprawdzie nie złamał sobie żadnej kości, ale tak zesztywniał, że zupełnie nie mógł się ruszyć z miejsca i mimo że towarzysze chcieli go stamtąd zabrać, bo i wśród złodziei trafiają się szlachetne i ofiarne serca, nie udało im się tego dokonać, co zresztą nie jest przypadkiem bez precedensu, gdyż to samo przytrafiło się Ines, siostrze od św. Klary, w czasach kiedy jeszcze św. Franciszek chodził po świecie, równo pięćset lat temu, w 1211 roku, ale wówczas nie była to zwykła kradzież, chociaż może i tak, gdyż chcieli ją samą ukraść Panu Bogu. Złodziej pozostał więc na miejscu, jakby ręka boska przygwoździła go do ziemi albo jakby diabelskie szpony przytrzymywały go z piekielnych czeluści, i tak przeleżał aż do rana, kiedy to mieszkańcy go znaleźli i następnie przenieśli, już bez trudu, gdyż wróciła mu normalna waga, przed ołtarz tego świętego, aby go uzdrowił, który to cud dokonał się w sposób niecodzienny, gdyż obraz świętego Franciszka zaczął się obficie pocić i trwało to tak długo, że zjawili się sędziowie i protokolanci, aby prawnie stwierdzić cud, jakim było pocenie się drewna oraz uzdrowienie złodzieja poprzez przetarcie mu twarzy serwetą zwilżoną w błogosławionych potach, od czego natychmiast poczuł się nie tylko zdrowy i cały, ale też skruszony.
Jednak nie wszystkie przestępstwa bywają wykryte. Na przykład w Lizbonie, jakkolwiek cud był równie oczywisty, do dziś dnia pozostaje zagadką, kto był sprawcą włamania, choć można tu mieć pewne podejrzenia, zresztą całkowicie wybaczalne, z powodu dobrych chęci, jakie przecież kierowały podejrzanym. A było to tak: do klasztoru Św. Franciszka w Xabregas dostali się rabusie, czy też jeden rabuś wszedł przez świetlik kaplicy przylegającej do kaplicy Św. Antoniego, następnie przeszli, czy też przeszedł, do głównego ołtarza, skąd zostały zebrane i wyniesione tą samą drogą trzy lampy, a wszystko nie trwało i jednej zdrowaśki. Odczepić lampy z haków, unieść je po ciemku, czego wymagała ostrożność, narażać się na potknięcia, rzeczywiście się potknąć i narobić hałasu, który nie zwrócił niczyjej uwagi, wszystko to mogło zakrawać na cud lub wspólnictwo jakiegoś upadłego świętego, rzeczywiście mogło, gdyby nie fakt, że właśnie zbliżała się północ i jak zwykle o tej porze rozlegały się donośne uderzenia gongu, budzącego mnichów na jutrznię. Dlatego właśnie złodziej mógł ujść cało i choćby nawet narobił więcej hałasu, i tak nikt by go nie usłyszał, z czego widać, że dobrze znał klasztorne zwyczaje.
Zakonnicy zaczęli wchodzić do kościoła i zobaczyli, że jest tam całkiem ciemno. Odpowiedzialny za to braciszek już był gotów pogodzić się z karą, niechybnie czekającą go za niedopatrzenie, którego nie potrafił wytłumaczyć, gdy okazało się, co stwierdzono za pomocą węchu i dotyku, że nie chodzi tu o brak oliwy, rozlanej zresztą po posadzce, ale samych lamp, w dodatku ze szczerego srebra. Profanacja była jeszcze całkiem świeża, jeśli tak można powiedzieć, gdyż łańcuchy, na których wisiały skradzione lampy, jeszcze lekko się kołysały, jakby mówiąc swoim mosiężnym językiem, Stało się dopiero co, dopiero co.
Natychmiast kilkunastu zakonników podzielonych na patrole rozbiegło się po okolicznych drogach i gdyby złapali złodzieja, to nie wiadomo, co by z nim w swoim miłosierdziu zrobili, ale po nim, czy też po szajce, nie pozostało już ani śladu, czemu nie należy się dziwić, gdyż było dobrze po północy i księżyc wszedł w ostatnią kwadrę. Braciszkowie, zasapani od tego biegania truchtem po okolicy, wrócili w końcu do klasztoru z pustymi rękami. W tym samym czasie pozostali zakonnicy, podejrzewając, że sprytny złodziej mógł się ukryć w kościele, przeszukali go gruntownie od chóru po zakrystię i właśnie wtedy gdy cała kongregacja depcząc sobie po sandałach i rąbkach habitów, podnosząc wieka skrzyń, odsuwając szafy i przetrząsając paramenta, oddawała się gorączkowym poszukiwaniom, właśnie wtedy pewien wiekowy mnich, znany z cnotliwego życia i żarliwej wiary, zauważył, że złodziejska ręka nie tknęła niczego na ołtarzu św. Antoniego, mimo że było tam mnóstwo srebra, solidnego i bogato zdobionego. Zdziwiło to świątobliwego człowieka, i my sami byśmy się zdziwili, gdybyśmy się tam znaleźli, było bowiem oczywiste, że jeśli rabuś dostał się przez ten właśnie świetlik, po czym udał się do głównego ołtarza, skąd ukradł lampy, musiał przejść obok kaplicy Św. Antoniego, którą miał po drodze. Nic więc dziwnego, że ogarnięty żarliwym zapałem mnich poczuł, iż ma dostateczne powody, aby zwrócić się do św. Antoniego łajając go niczym sługę, który zaniedbał swoich obowiązków. To tak, mój święty, pilnujesz tylko własnych sreber, a pozwalasz, żeby kradziono inne, za to nie będziesz miał ich wcale. Wypowiedziawszy te porywcze słowa, skierował się do kaplicy i zaczął ogałacać ją ze wszystkiego, nie tylko ze sreber, ale również serwet oraz innych ozdób, i nie poprzestał na kaplicy, ale samemu świętemu zabrał aureolę tudzież krzyż, odebrałby mu także Dzieciątko, gdyby nie pospieszyli w sukurs inni zakonnicy, którzy uznali, że kara jest zbyt sroga i że ukaranemu nieszczęśnikowi należy zostawić przynajmniej tę pociechę. Mnich przez chwilę rozważał tę możliwość, po czym rzekł święty, Niech zostanie jako poręczyciel, dopóki nie zwróci lamp. Była już druga nad ranem, tyle czasu zajęły poszukiwania i karygodny wyczyn tu opisany, więc zakonnicy odeszli i udali się na spoczynek, a niektórych nękały obawy, że nawiedzi ich św. Antoni, aby wziąć odwet za doznaną zniewagę.
Następnego dnia, gdzieś koło jedenastej, zastukał do klasztornej furty pewien student, który – trzeba to od razu zaznaczyć – od dawna chciał przywdziać franciszkański habit i bywał nader częstym gościem u tamtejszych zakonników, informację tę zaś dajemy po pierwsze gwoli prawdy, a prawda zawsze może się na coś przydać, a po wtóre, aby pomóc tym, którzy zajmują się rozwiązywaniem łamigłówek życiowych czy też słownych, o ile takowe się nadarzą, tak więc student zastukał do furty i powiedział, że chce mówić z przeorem. Gdy stanął przed jego obliczem, ucałował mu dłoń czy też sznur habitu, a może skraj szaty, to nie zostało całkiem wyjaśnione, po czym oświadczył, że słyszał na mieście, jakoby lampy znajdowały się w klasztorze w Cotovia, u ojców jezuitów, po tamtej stronie Górnego Miasta, na wzgórzu Św. Rocha. Przeor miał pewne wątpliwości, wynikające z oczywistego braku kompetencji człowieka przynoszącego nowinę – jakiś student, który tylko dlatego nie był hultajem, że bardzo chciał zostać zakonnikiem, choć nie jest rzeczą tak znów rzadką, że jedno idzie w parze z drugim – a ponadto wydało mu się nieprawdopodobne, aby zwracano w Cotovia to, co skradziono w Xabregas, bo są to miejsca odległe, leżące na przeciwległych krańcach miasta, a i zakony mało pokrewne, oddalone od siebie prawie o milę w linii prostej, w dodatku jedni chodzą na czarno, drudzy na brązowo, choć to może najmniej ważne, gdyż owoc poznaje się przecież po smaku, a nie po skórce. Jednakże przezorność wymagała, aby sprawdzić tę wiadomość, toteż z Xabregas wysłano pewnego czcigodnego zakonnika, który w towarzystwie rzeczonego studenta udał się pieszo do Cotovia, do miasta wkroczyli przez Bramę Św. Krzyża i jeśli ktoś dla pełnego obrazu sprawy chciałby znać ich dalszą drogę, możemy powiedzieć, że przeszli tuż obok kościoła Św. Stefanii, potem minęli kościół Św. Michała i Św. Piotra oraz bramę jego imienia, schodząc następnie w stronę rzeki przez Furtę Hrabiego de Linhares, potem na prawo, przez Bramę Morską doszli do Starego Pręgierza, wszystko to są nazwy, po których zostało tylko wspomnienie, ominęli ulicę Nowokupiecką, jako że zakonnik był człowiekiem świątobliwym, a w owych czasach, podobnie jak i dziś, kwitła tam lichwa, przeszli tyłami placu Rossio prosto do Furty Św. Rocha i wreszcie wyszli na Cotovia, gdzie zastukali i weszli, a gdy zaprowadzono ich do rektora, zakonnik powiedział, Ten oto student zjawił się w Xabregas, aby oznajmić, że tu znajdują się nasze lampy, skradzione wczorajszej nocy. Tak jest, z tego co mi wiadomo, około drugiej w nocy rozległo się donośne stukanie do furty i na zapytanie furtiana, czego chce, jakiś głos oznajmił, aby natychmiast otworzył, gdyż chodzi o zwrot pewnej rzeczy, wtedy furtian powiadomił mnie o tym niezwykłym wydarzeniu i gdy poleciłem otworzyć, znaleźliśmy te właśnie lampy, które tu leżą, co nieco pogięte i z poobłamywanymi ozdobami, ale jeżeli im czegoś brak, to w takim stanie je oddano. Czy widzieliście tego, który stukał, Nie, nie widzieliśmy, nawet kilku zakonników wyszło na drogę, ale nikogo tam nie było.