Jest już druga po południu, a przed nimi mnóstwo pracy, nie ma ani chwili do stracenia, trzeba usunąć dachówkę, pociąć deski i belki, których nie uda się wyrwać, ale przede wszystkim umocować bursztynowe kule na skrzyżowaniach drutów, rozwinąć górne żagle, by słońce nie padało przed czasem na maszynę, przełożyć do kul dwa tysiące gęstych obłoków, po tysiącu do każdej, żeby jedna nie ciągnęła w górę mocniej niż druga, co mogłoby spowodować koziołkowanie maszyny w powietrzu, bo jeżeli ma to nastąpić, to już z przyczyn, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Tyle pracy, a tak mało czasu, Baltazar już jest na dachu i zrzuca dachówki, które z trzaskiem rozbijają się na kawałki, ksiądz Bartłomiej otrząsnął się wreszcie z obezwładniającego odrętwienia i robi co może, aby od wewnątrz zrywać co cieńsze deski, gdyż belki wymagają znacznie więcej siły, trzeba więc z nimi poczekać, Blimunda tymczasem z całkowitym spokojem, jakby przez całe życie nic innego nie robiła, tylko latała, sprawdza stan żagli, czy są równo nasmołowane, i wzmacnia niektóre szwy.
A może i ty mógłbyś się tu przydać, Aniele Stróżu, nigdy jeszcze, odkąd zostałeś powołany na to stanowisko, twoja pomoc nie była tak potrzebna, jak teraz, spójrz tylko na tych troje, niebawem ulecą w przestworza, gdzie człowiek nigdy jeszcze nie dotarł, potrzebują zatem kogoś, kto ich będzie chronił, ze swej strony zrobili wszystko, co mogli, zespolili materiały z ludzką wolą, powiązali ciała stałe z lotnymi, poskładali to wszystko razem na własne ryzyko. Są już gotowi, muszą jeszcze tylko do reszty rozebrać dach, zwinąć żagle, by słońce oświetliło maszynę i żegnajcie, już nas tu nie ma, jeśli więc ty, Aniele Stróżu, nie pomożesz im choć odrobinkę, to nie jesteś żadnym aniołem, pewnie, że można by się zwrócić do różnych świętych, ale żaden z nich nie zna się tak jak ty na arytmetyce, ty przecież umiesz na pamięć trzynaście słów, od pierwszego do trzynastego, bezbłędnie je recytujesz, a jako że w tej sprawie potrzebna jest cała możliwa matematyka i geometria, możesz od razu zaczynać od pierwszego słowa, które brzmi Jeruzalem, gdzie Chrystus, jak powiadają, umarł za nas wszystkich, a teraz dwa następne słowa oznaczające dwie tablice Mojżeszowe, na których, jak powiadają, Chrystus postawił stopy, a teraz trzy słowa, co, jak powiadają, oznaczają Trójcę Przenajświętszą, i jeszcze cztery słowa, co, jak powiadają, są imionami czterech Ewangelistów, Jana, Łukasza, Marka i Mateusza, następnie pięć słów, co, jak powiadają, są pięcioma ranami Chrystusa, teraz znów sześć słów, co, jak powiadają, są sześcioma błogosławionymi liliami, które Chrystus miał w chwili narodzin, i jeszcze siedem słów, co, jak powiadają, są siedmioma sakramentami, a teraz osiem słów, co, jak powiadają, oznaczają osiem łask, i dziewięć słów, co są dziewięcioma miesiącami, podczas których, jak powiadają, Przenajświętsza Panna nosiła w swoim niepokalanym łonie syna, i dziesięć słów, co, jak powiadają, są dziesięcioma przykazaniami, i jedenaście słów, co, jak powiadają, są jedenastoma tysiącami dziewic, i dwanaście słów, co, jak powiadają, są imionami dwunastu apostołów, i wreszcie trzynaście słów, co są trzynastoma promieniami księżyca, tego już nikt nie potrzebuje mówić, bo właśnie jest tu Blimunda Siedem Lun, to ta kobieta ze szklanym flakonikiem w ręku, miej ją w swojej opiece, Aniele Stróżu, jeśli stłucze flakonik, to z podróży nic nie wyjdzie, i tego księdza, który sprawia wrażenie obłąkanego i nie będzie mógł uciec, miej w swojej pieczy także tego mężczyznę stojącego na dachu, nie ma on lewej ręki, wszystko przez ciebie, zagapiłeś się tam na polu bitwy, może jeszcze dobrze nie znałeś swojej tabliczki mnożenia.
Jest czwarta po południu, szopa bez dachu wydaje się ogromna, latająca maszyna stoi pośrodku, miniaturowe kowadło jest na wpół w cieniu, na przeciwległym krańcu leży siennik, tu właśnie Baltazar i Blimunda spali przez sześć lat, skrzyni już nie ma, została przeniesiona do passaroli, co jeszcze powinniśmy zabrać, sakwy, trochę jadła, a klawesyn, co zrobić z klawesynem, musi zostać, wybaczmy im ten egoizm, są przecież tak bardzo zdenerwowani, żadne z nich nie pomyślało jednak, że jeśli klawesyn zostanie w szopie, wzbudzi ciekawość zarówno władz świeckich, jak i duchownych, skąd tu się wziął ten instrument, zupełnie nie na miejscu w szopie, a poza tym, skoro to huragan zerwał dachówki i krokwie, to dlaczego nie uszkodził klawesynu, instrumentu tak delikatnego, że nawet przy przenoszeniu poluzowały się młoteczki, pan Szkarłat nie zagra w niebie, powiedziała Blimunda.
Teraz mogą już ruszać w drogę. Ksiądz Bartłomiej spojrzał kolejno w bezchmurne przestworza, na słońce przypominające złotą monstrancję, na Baltazara trzymającego linkę do zwijania żagli i wreszcie na Blimundę, gdybyż oczy jej mogły przewidzieć przyszłość, Polećmy się Bogu, bez względu na to, kim on jest, wyszeptał, po czym dodał zdławionym głosem, Ciągnij, Baltazarze, ale Baltazar zwlekał z wykonaniem polecenia, zadrżała mu ręka, czuł się tak, jakby miał powiedzieć Fiat, po którym słowo staje się czynem, no bo pociągnie linkę i polecą, lecz dokąd, wtedy podeszła Blimunda, ujęła w obie dłonie jego rękę i jednym ruchem, jakby tylko właśnie tak należało to zrobić, pociągnęli razem za linkę. Żagiel obrócił się w drugą stronę, bursztynowe kule znalazły się w pełnym słońcu, co teraz z nami będzie. Maszyna drgnęła, zakołysała się, jakby starając się chwycić nagle straconą równowagę, wszystko w niej zaskrzypiało, żelazne pręty i wiklina, po czym znienacka, jakby wessana przez świetlisty wir, dwa razy zakręciła się wokół własnej osi odrywając się jednocześnie od ziemi i gdy znalazła się nad szopą, uniosła w górę swoją mewią głowę i płynnie, niczym strzała pomknęła w niebo. Na skutek początkowych gwałtownych wstrząsów Baltazar i Blimunda poprzewracali się na drewniany pokład maszyny, natomiast ksiądz Bartłomiej chwycił się mocno jednego z masztów żaglowych, dzięki czemu mógł obserwować uciekającą z nieprawdopodobną szybkością ziemię, już ledwie mógł dojrzeć folwark, który niebawem skrył się między wzgórzami, a tam dalej, cóż to takiego, ależ to oczywiście Lizbona, rzeka, ach i morze, to samo, które ja, Bartłomiej Wawrzyniec de Gusmao, dwukrotnie przemierzyłem w drodze z Brazylii, morze, którym płynąłem do Holandii, do jakich to jeszcze ziemskich i powietrznych kontynentów zawieziesz mnie, moja maszyno, wiatr gwiżdże mi w uszach, jeszcze nigdy żaden ptak nie wzbił się tak wysoko, gdyby też król mnie teraz zobaczył, albo ten Tomasz Pinto Brandao, co to wyśmiewał mnie w wierszach, gdyby zobaczyło mnie Święte Oficjum, wszyscy oni przekonaliby się, że jestem wybrańcem Boga, właśnie ja, który lecę ku niebu za sprawą mojego geniuszu, jak również za sprawą oczu Blimundy, ciekawe, czy w niebie są drugie takie oczy, ale i za sprawą prawej ręki Baltazara, wziąłem cię ze sobą, Boże, ty, który nie masz lewej ręki, Blimundo, Baltazarze, wstańcie, chodźcie popatrzeć, nie bójcie się.
Nie bali się, byli tylko przestraszeni własną odwagą. Ksiądz śmiał się, coś wykrzykiwał, przestał się już trzymać masztu i biegał po pokładzie w tę i z powrotem, żeby oglądać ziemię ze wszystkich stron, z tej odległości była tak wielka, wreszcie Baltazar i Blimunda wstali chwytając się kurczowo masztów, potem burty, byli oszołomieni słońcem i wiatrem, lecz niebawem wyzbyli się wszelkiego lęku, Ach, krzyknął Baltazar, Udało się, objął Blimundę i zaczął płakać niby zabłąkane dziecko, wprost nie do wiary, żeby żołnierz, który był na wojnie, który w Pegoes szpikulcem zabił człowieka, szlochał tak ze szczęścia tuląc się do Blimundy, ona zaś całuje jego brudną twarz, no już dobrze, już dobrze. Ksiądz podszedł do nich i też ich objął, był do głębi poruszony analogią, o której mówił Włoch, on sam jest Bogiem, Baltazar Synem, Blimunda zaś Duchem Świętym i cała trójca znajduje się w niebie, jest tylko jeden Bóg, krzyknął ksiądz, ale wiatr porwał te słowa z jego ust. Blimunda powiedziała wtedy, Jeśli nie rozwiniemy żagla, będziemy ciągle się wznosić i nie wiadomo, gdzie w końcu się zatrzymamy, może na słońcu.
Nigdy nie zastanawialiśmy się nad tym, czy w szaleństwie nie tkwi zawsze odrobina rozsądku, uważamy jednak, że jak świat światem, każdy trochę jest wariatem. Ale wyobraźmy sobie, co by było, gdyby wariaci pod pretekstem, że przecież ciągle należą do świata ludzi rozumnych, domagali się równych z nimi praw, nie są przecież całkiem szaleni, bo na przykład zachowują dość rozsądku, by ratować własne życie, jak to właśnie czyni ksiądz Bartłomiej. Jeśli gwałtownie rozwiniemy żagiel, spadniemy na ziemię jak kamień, sam więc manewruje linką stopniowo ją luzując, by żagiel łagodnie opadał, trzeba to robić z wyczuciem, żagiel powoli się rozwija rzucając coraz więcej cienia na bursztynowe kule, maszyna zmniejsza prędkość, kto by pomyślał, że tak łatwo jest pilotować statek powietrzny, teraz możemy już wyruszyć na odkrycie nowych Indii. Maszyna przestała się wznosić, zastygła w niebie z rozpostartymi skrzydłami i dziobem zwróconym na pomoc, może nawet się porusza, ale wcale tego nie widać. Ksiądz dalej rozwija żagiel, już trzy czwarte bursztynowych kul znajduje się w cieniu, maszyna schodzi łagodnie, zachowuje się jak łódź na spokojnym jeziorze, przesunięcie steru, lekki ruch wiosłem, człowiek doprawdy wszystko potrafi. Ziemia powoli się zbliża, Można już rozpoznać Lizbonę, nieregularny prostokąt placu Pałacowego, labirynt ulic i zaułków, fryz domu, gdzie mieszkał ksiądz i gdzie właśnie tam wchodzą sługi Świętego Oficjum, aby go aresztować, lecz się spóźnili, bo ptaszek już wyfrunął, a choć tak skrupulatnie dbają o interesy nieba, nie mają zwyczaju weń spoglądać, zresztą maszyna jest tak wysoko, że wydaje się tylko ciemnym punktem, na błękicie, a poza tym jak mogą patrzeć w niebo, skoro ich przerażony wzrok przyciąga Biblia, z której wydarto Pięcioksiąg oraz poszarpany na strzępy Koran, wychodzą więc, idą w kierunku Rossio, do pałacu Estaus, by poinformować o ucieczce księdza, który miał trafić do lochu, nawet im przez myśl nie przejdzie, że schronił się pod wielką kopułą niebieską, gdzie oni nigdy nie dotrą, to prawda, że Bóg ma swoich wybrańców, ale znajduje ich wśród pomyleńców, kalek i nawiedzonych, nigdy jednak wśród sług Świętej Inkwizycji. Passarola schodzi jeszcze niżej, z trudem udaje im się dojrzeć folwark księcia Aveiro, ale przecież są początkującymi awiatorami, brak im doświadczenia, które pozwala na pierwszy rzut oka rozpoznać główne punkty orientacyjne terenu, cieki wodne, jeziora, osiedla rozproszone po ziemi niby gwiazdy, ciemne lasy, lecz oto ujrzeli cztery ściany szopy, skąd wystartowali, księdzu Bartłomiejowi przypomniało się wtedy, że ma ze sobą lunetę, szybko więc po nią sięgnął i wycelował, ach, jakież to wspaniałe żyć i być wynalazcą, teraz wszystko widać jak na dłoni, siennik w kącie, kowadło, tylko klawesyn zniknął, co też mogło się z nim stać, my wiemy, co się stało, spieszymy zatem wyjaśnić, że Domenico Scarlatti wybrał się na folwark i gdy był już całkiem blisko, zobaczył nagle maszynę ulatującą z głośnym szumem skrzydeł, a co by było, gdyby się poruszały, na folwarku natychmiast zauważył skutki startu, potłuczone dachówki rozsypane wokół szopy, deski i belki pocięte lub powyrywane, nie ma chyba nic smutniejszego nad nieobecność, samolot mknie po pasie startowym, wznosi się w powietrze i zostawia po sobie czarną melancholię, i to właśnie pod jej wpływem Domenico Scarlatti siadł do klawesynu i zaczął grać, ale tylko trochę, jego palce zaledwie przemknęły po klawiaturze, jakby muskały czyjąś twarz w chwili, gdy wszystko już zostało powiedziane lub też zamiast zbędnych słów, następnie, zdając sobie dobrze sprawę z tego, jak niebezpiecznie byłoby zostawić klawesyn w szopie, wyciąga go na zewnątrz, klawesyn podskakuje na wybojach, jęczą rozedrgane struny, teraz to już się na dobre rozstroją, dowlókł go wreszcie do studni, na szczęście ocembrowanie jest niskie, więc choć z dużym trudem, podnosi klawesyn i wrzuca go do środka, pudło po dwakroć uderza o ściany studni, rozlega się krzyk strun, wreszcie zanurza się w wodzie, nikt nie zna swojego losu, klawesyn, który tak pięknie grał, pogrąża się teraz bulgocąc niby topielec i osiada na mulistym dnie. Z góry muzyk jest już niewidoczny, wędruje jakimiś ścieżkami, być może okrężną drogą, być może spogląda w górę i ponownie widzi passarolę, macha kapeluszem, ale tylko jeden raz, lepiej uważać i udawać, że nic się nie zauważa, dlatego właśnie nie dostrzegli go z passaroli, kto wie, czy jeszcze kiedykolwiek się spotkają.