Выбрать главу

Baltazar schodzi tą samą ścieżką, którą przyszedł, budowa i Wyspa Madeira skryły się już za zboczem i gdyby nie to, że z góry ciągle wysypują ziemię i kamienie, można by ulec złudzeniu, że nie ma tu żadnej budowy, ani bazyliki, ani klasztoru, ani pałacu królewskiego, że to ciągle ta sama malutka Mafra, taka jak była przed wiekami za Rzymian, którzy zaszczepili prawa, albo za Maurów, którzy nastali po nich, zasadzili sady i ogrody, po których już prawie nie ma śladu, czy też jeszcze za naszych czasów, kiedy staliśmy się chrześcijanami z woli tych, co nami rządzili, bo jeśli Chrystus chodził po tym świecie, to tu nigdy nie zawędrował, w przeciwnym razie jego kalwaria byłaby na wzgórzu Viela, gdzie trwa budowa klasztoru, która w gruncie rzeczy jest tym samym. Przy okazji tych religijnych dywagacji, o ile są to myśli samego Baltazara, ale po cóż nam to wiedzieć, Siedem Słońc pomyślał o księdzu Bartłomieju, nie po raz pierwszy oczywiście, gdyż ilekroć zostawał sam na sam z Blimundą, prawie o niczym innym nie mówili, teraz zaś przypomniał sobie, jak brutalnie się z nim obszedł w górach, tamtej strasznej nocy, czuł się tak, jakby pobił chorego brata, dobrze wiem, że on jest księdzem, a ja nawet żołnierzem już nie jestem, jednak jesteśmy w tym samym wieku i pracowaliśmy razem. Baltazar obiecuje sobie, że przy pierwszej okazji wróci w góry Barregudo, na szczyt Monte Junto, żeby sprawdzić, czy maszyna jeszcze tam jest, mogło się przecież zdarzyć, że ksiądz wrócił po kryjomu i sam odleciał do krajów bardziej sprzyjających wynalazkom, jak chociażby taka Holandia, kraj szczególnie predestynowany do zjawisk aeronautycznych, co miał w przyszłości potwierdzić niejaki Hans Pfall, któremu nie wybaczono kilku drobnych zbrodni i przez to do dziś mieszka na Księżycu. Ale jeszcze tylko tego brakowało, żeby Baltazar poznał te wszystkie przyszłe wydarzenia, łącznie z tym, że dwóch ludzi poleciało na Księżyc, wszyscy to przecież widzieli, lecz nie znaleźli tam Hansa Pfalla, być może źle szukali. To nie takie proste odnaleźć właściwą drogę.

Tutaj jest to o wiele prostsze. Od wschodu do zachodu słońca Baltazar, podobnie jak setki innych mężczyzn, może jest ich siedmiuset, może tysiące, a może tysiąc dwustu, ładuje na taczki ziemię i kamienie, jeśli idzie o Baltazara, to hakiem przytrzymuje sobie stylisko łopaty, pracuje zaś prawą ręką, w trójnasób zręczną i silną, taka zresztą jest już od piętnastu lat, następnie rusza nie kończąca się procesja Corpus Homini, jeden za drugim wyrzucają gruz na zbocze, przysypując nie tylko las, ale i pola uprawne, przy okazji niejeden ogród z czasów mauretańskich zakończy swój żywot, biedaczysko, przez tyle stuleci rodził delikatną kapustę, świeżutką, chrupiącą sałatę, majeranek, pietruszkę i miętę, a teraz żegnajcie przepyszne nowalijki, już nie popłynie woda tymi bruzdami, już nie przyjdzie ogrodnik, by rozrzucić kopczyk tamujący wodę i napoić spragnioną grządkę, podczas gdy sąsiednia już się rozkoszuje sytością. Mówi się, że niezbadane są losy świata, lecz jeszcze bardziej niezbadane są losy człowieka, bo może ten, co właśnie teraz przechylił taczkę, z której w podskokach potoczyły się w dół kamienie i posypała ziemia, jest właśnie owym ogrodnikiem, ale nie, to chyba nie on, bo nawet łza nie zabłysła mu w oku.

Mijają dni i tygodnie, a mury ledwie trochę się podniosły. Wybuchy rozrywają twardą skałę, którą żołnierze ostatnio zaatakowali, mogłaby być bardzo użyteczna, gdyby oprócz tego, że daje ludziom zarobek, posłużyła także do budowy murów, ale niestety, ta skała, która tak mocno przywarła do góry, że można ją tylko przemocą od niej oderwać, po wydobyciu na światło dzienne natychmiast rozsypuje się w proch, który niebawem stałby się próchnicą, gdyby nie wywożono go na taczkach. Do usuwania gruzu używa się też wozów na wysokich kołach ciągniętych przez muły, często są one przeładowane i w ostatnich dniach, kiedy sporo pada, zwierzęta grzęzną w błocie, skąd z trudem się wygrzebują ponaglane batem chlastającym grzbiety, a bywa, że i łby, kiedy Pan Bóg nie widzi, choć to wszystko robi się ku jego chwale, stąd też właściwie nie wiadomo, czy nie specjalnie odwraca on czasem wzrok. Taczkarze mają niniejszy ładunek, przeto mniej są narażeni na ugrzęźnięcie w błocie, poza tym z desek, których jest w bród do budowy rusztowań, zrobili solidne kładki, nie wystarcza ich jednak dla wszystkich, toteż nieustannie trwa wojna podjazdowa, gdyż każdy stara się wjechać na kładkę przed innymi, gdy zaś zdarzy się, że u jej wlotu spotka się dwóch taczkarzy, wówczas dochodzi do kuksańców i kopniaków, a czasem nawet i drągi idą w ruch, ale w tych przypadkach rusza do akcji patrol wojskowy i na ogół już sama jego obecność wystarcza, by uspokoić emocje, jeśli jednak to nie nastąpi, wówczas żołnierze okładają grzbiety zwaśnionych pałkami i batami, tak jak się to robi z mułami.

Ostatnio sporo pada, ale nie na tyle, by wstrzymano roboty, pracę przerwali tylko mularze, woda bowiem rozmywa zaprawą i zbiera się na szerokich murach, toteż schronili się pod daszkami czekając na przejaśnienie, kamieniarze natomiast, którzy stanowią elitę, obrabiają marmur pod dachem, przygotowując zarówno bryły ciosane, jak i rzeźbione, nie mogą więc ani chwili odpocząć, choć też mieliby ochotę. Jeśli o nich idzie, to jest im wszystko jedno, czy mury wznoszą się wolno, czy szybko, obchodzi ich tylko rysunek na kamieniu, którego mają się trzymać, kanele, akanty, festony, akroteria, girlandy, kiedy zaś wykonają swoje zadanie, wówczas tragarze za pomocą drągów i sznurów przenoszą bryłę pod zadaszenie, gdzie wraz z innymi będzie czekać na chwilę, kiedy i stąd ją zabiorą w ten sam sposób, chyba że jest tak ciężka, że będzie wymagać kabestanu i pochylni. Kamieniarze korzystają więc z przywileju stałej pracy, bez względu na pogodę, przez co mają zawsze zapewnioną dniówkę, siedzą sobie pod daszkiem, stuk-puk, stuk-puk, dłutem i młotkiem, pracują obydwiema rękami, a ich ubielone marmurowym pyłem włosy przypominają peruki arystokratów. Dzisiejszy deszcz nie jest na tyle silny, by dozorcy kazali wszystkim przerwać pracę, albo przynajmniej taczkarzom, pracującym ciężej niż mrówki, bo kiedy pada, mrówki kryją się po różnych dziurach, skąd patrzą sobie w niebo, nie są przecież jakimiś ludźmi, żeby miały pracować w deszczu. Aż wreszcie od strony morza sunie przez pola ciemna ściana ulewy, taczkarze nie czekając na rozkaz rzucają taczki i pędzą pod daszki lub chronią się pod murami, choć nie ma to większego znaczenia, gdyż i tak już przemokli do nitki. Muły zaprzęgnięte do wozów stoją spokojnie pod strugami nawałnicy, ich sierść przesiąknięta potem nasiąka teraz wodą, woły stojące w zaprzęgach żują obojętnie, a przy silniejszych chlaśnięciach ulewy potrząsają głowami, nie sposób odgadnąć, co czują te zwierzęta, jakie nerwy i jak głęboko w nich drgają, gdy niechcący trącają się lśniącymi rogami, może w ten sposób mówią do siebie, Aha, jesteś tu. Skoro tylko deszcz ustanie lub choćby przycichnie, ludzie wracają do pracy i wszystko zaczyna się od nowa, ładują i rozładowują, ciągną i pchają, wloką po ziemi i podnoszą, dziś nie ma wybuchów dynamitu, jest bowiem zbyt wilgotno, żołnierze korzystają więc z wolnego i za pan brat z wartownikami, którzy również się schronili pod dach, delektują się błogim spokojem. Deszcz ponownie się nasila, niebo jeszcze bardziej ciemnieje, wygląda na to, że nierychło przestanie padać, toteż zezwolono ludziom na przerwanie pracy, zostają jedynie kamieniarze, ciągle słychać to ich postukiwanie, stuk-puk, stuk-puk, siedzą pod tak przestronnymi zadaszeniami, że zacinający wiatr nie spryska nawet kawałeczka marmuru.

Baltazar zszedł do osady śliską ścieżką, mężczyzna idący przed nim przewrócił się w błoto, co wszystkich bardzo rozśmieszyło, jeden nawet upadł ze śmiechu, dobrze, że są tu choć takie rozrywki, bo przecież w Mafrze nie ma trupy teatralnej ani śpiewaczek, ani komediantów, opera jest tylko w Lizbonie, do wynalezienia kina brakuje jeszcze dwustu lat, wtedy też pojawią się passarole z silnikami, długo jeszcze przyjdzie czekać, nim spotka nas to szczęście, hej, witaj. Szwagier z siostrzeńcem już wrócili do domu i bardzo są zadowoleni, bo gdy człowiek skostnieje z zimna, to nie ma nic lepszego niż usiąść przy ogniu, wyciągnąć ku niemu zgrabiałe ręce i przysunąć do żaru podeszwy nagich stóp, wtedy chłód pomalutku ustępuje z kości, niby szron topniejący w słońcu. Ale, prawdę mówiąc, jest jedna rzecz jeszcze lepsza, a mianowicie kobieta w łóżku, a jeśli na dodatek jest to kobieta kochana, to wystarczy nawet, że wyjdzie na drogę, tak jak teraz Blimunda, która czeka na Baltazara, aby dzielić z nim zimno i deszcz, i zarzuca mu na głowę jedną ze swoich spódnic, ach, ten zapach kobiecej spódnicy, człowiekowi łza kręci się w oku, Jesteś zmęczony, spytała, jak mało trzeba, by życie stało się znośne, wystarczy spódnica zarzucona na dwie głowy, tego nie da się porównać nawet z niebem, oby tylko Bóg tak współczuł ze swoimi aniołami.

Do Mafry dotarły pogłoski o lekkim trzęsieniu ziemi w Lizbonie, ale obeszło się bez większych strat, jedynie w niektórych starych domach rozleciały się kominy, poodpadały fryzy i popękały mury, a jako że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, świetny interes zrobili na tym fabrykanci świec, gdyż w kościołach zaroiło się wprost od gromnic, szczególnie przed ołtarzami św. Krzysztofa, opiekuna nader skutecznego w razie dżumy, epidemii, piorunów, pożarów i burz, a ponadto powodzi, niebezpiecznych podróży i trzęsień ziemi, ale również i przed ołtarzami św. Barbary i św. Eustachego, którzy śmiało mogą z nim iść w zawody, gdyż wcale nie są gorszymi opiekunami w podobnych sytuacjach. Ale święci są jak ludzie budujący ten klasztor, a mówiąc o tych mamy na myśli także wszystkich innych, cokolwiek wznoszących bądź burzących, święci po prostu też się męczą i bardzo cenią sobie odpoczynek, a tylko oni sami wiedzą, ile wysiłku trzeba na to, by okiełznać siły przyrody, bo gdyby to były siły boskie, wystarczyłoby zwrócić się do Pana Boga z prośbą, Daj spokój, przestań już dąć, wstrząsać, podpalać i zalewać, przestań zsyłać zarazy i bandytów na drogi, i jeśli to nie byłby bóg zła, z pewnością usłuchałby tych próśb, ale że mamy do czynienia z siłami przyrody, a święci próżnują, więc ledwie zdołamy odetchnąć z ulgą po lekkim trzęsieniu, a już przychodzi taka burza, że najstarsi ludzie nie pamiętają, i to nawet bez deszczu czy gradu, już chyba lepiej, żeby padało, złagodziłoby to może nieco furię wichury, która miota zakotwiczonymi w porcie statkami, jakby to były skorupki orzechów, szarpie, targa i drze cumy, zrywa kotwice, unosi z redy statki, które się zderzają, rozpadają i idą na dno wśród krzyku marynarzy wzywających nie wiadomo czyjej pomocy lub też osiadają na mieliznach, gdzie wzburzone fale niszczą je do reszty. Całe nabrzeże jest zrujnowane, wiatr i fale wyrywają z posad kamienie i ciskają je z taką siłą, iż rozbijają okna i drzwi niby armatnie kule, cóż to za wróg, który zadaje tyle ran bez ognia i miecza. Wszystkie kobiety, co do jednej, czy to pani domu, czy służąca, czy niewolnica, klęczą przed świętymi obrazami w przekonaniu, że cały ten zamęt w przyrodzie spowodowany jest przez diabła, Matko Przenajświętsza, Pani Nasza Niepokalana, natomiast śmiertelnie bladzi mężczyźni, nie mając pod ręką Maura czy Indianina, których można by dźgnąć szpadą, przebierają paciorki różańca, ojcze nasz, zdrowaś-maryjo, wygląda na to, że skoro tylekroć ich wzywamy, to chyba jesteśmy sierotami bez ojca i matki. Fale biją z takim impetem na plaży Boavista, że bryzgi unoszone przez wiatr spadają niby rzęsisty prysznic na mury klasztoru Bernardynek, a nawet jeszcze dalej, na klasztor św. Benedykta. Gdyby świat był okrętem żeglującym po morzach, to tym razem na pewno by zatonął i wreszcie nastąpiłby jeden wielki potop, z którego nie uratowałby się ani Noe, ani gołąb. Na przestrzeni przeszło półtorej mili między Fundiçao i Belem cała plaża zasłana jest szczątkami statków, piętrzą się tam połamane maszty i resztki ładunków, gdyż wszystko, co nie było dostatecznie ciężkie, by pójść na dno, fale wyrzucają na brzeg, są to niepowetowane straty dla właścicieli i duży uszczerbek dla króla. Na niektórych statkach zrąbano maszty, żeby uchronić je od wywrócenia, ale mimo to trzy okręty wojenne zaczęły dryfować ku plaży, gdzie niechybnie by się rozbiły, gdyby nie udzielono im specjalnej pomocy. Trudno wprost zliczyć łodzie, czółna i barki, które się roztrzaskały na plażach, w sumie sto dwadzieścia większych jednostek osiadło na mieliźnie i uległo zniszczeniu, a o ofiarach w ludziach nawet nie ma co mówić, skąd można wiedzieć, ile trupów uniósł odpływ, a ile legło na dnie, jedyne co wiadomo, to że na plaże, niby paciorki różańca, zostało wyrzuconych przez fale sto sześćdziesiąt osób, płaczą teraz po nich wdowy i sieroty, o mój najdroższy ojcze, wśród topielców jest też parę kobiet, a więc może i jakiś mężczyzna zawoła, o moja najdroższa żono, jak widać po śmierci wszyscy idziemy w cenę. Trupów jest tak dużo, że grzebie się je byle gdzie, niektórych nie udało się zidentyfikować, rodziny mieszkały prawdopodobnie daleko i nie zgłosiły się w porę, ale nie czas żałować róż, gdy płoną lasy, gdyby niedawne trzęsienie ziemi było silniejsze i spowodowało wiele ofiar, postąpiono by identycznie, w myśl zasady, że należy grzebać zmarłych i ratować żywych, warto o tym pamiętać na przyszłość, na wypadek podobnej klęski, od czego uchowaj nas Boże.