Nie zauważa się ich braku. Wóz jedzie teraz pod górę równie wolno, jak zjeżdżał, gdyby Bóg miał trochę litości dla ludzi, stworzyłby świat płaściutki jak dłoń, transport kamieni trwałby wówczas krócej. Ten podróżuje już piąty dzień, droga poprawi się za następnym wzniesieniem, ludzi nie opuści wszakże duchowe zmęczenie, o fizycznym zaś nawet nie ma co mówić, bolą ich wszystkie mięśnie, ale kto by się tam uskarżał, po to przecież je mają. Woły nie dyskutują i nie skarżą się, po prostu odmawiają dalszej jazdy, w tej sytuacji jedynym wyjściem jest pozwolić im odrobinę odpocząć, podsunąć pod pysk wiązkę słomy i niebawem zachowują się tak, jakby wypoczywały od wczoraj, ich zady raźno falują wzdłuż całej drogi, aż miło patrzeć. Dopóki nie trafi się nowy stok lub nowe wzniesienie. Wówczas znów ludzie łączą się w zastępy, rozdziela się zadania, tylu a tylu stanie tu albo tam, zaczynamy ciągnąć, Eeeeeeiii-o, rozlega się donośny okrzyk, tara-tata-ta, dźwięczy trąbka, jest to prawdziwe pole bitwy, nie brak na nim nawet zabitych i rannych, nie wiemy wszak, jak ich razem policzyć, nie wszyscy bowiem są jednakowej natury, chyba najzręczniej byłoby powiedzieć, że straty wynoszą cztery głowy.
Po południu, ku powszechnemu zadowoleniu, spadł ulewny deszcz. W nocy znów zaczęło padać, lecz nikt nie złorzeczył. Największa mądrość życiowa polega właśnie na obojętnym przyjmowaniu tego, co zsyłają niebiosa, słońce czy deszcz, byleby nie w nadmiarze, ale nawet i wtedy, bo przecież ani w czasie potopu nie zginęli wszyscy ludzie, ani nie było jeszcze takiej suszy, żeby nie przetrwała choćby jedna trawka lub nadzieja na jej odnalezienie. Popadało dobrą godzinę, później chmury rozeszły się, nawet chmury się złoszczą, jeśli nie zwracać na nie uwagi. Zapłonęły duże ogniska, niektórzy mężczyźni rozebrali się do naga, by wysuszyć ubrania, można by sądzić, że to jakieś pogańskie zgromadzenie, wiemy wszakże, iż chodzi tu o jedną z najbardziej katolickich akcji, gdyż wieźć kamień do Mafry to jakby nieść wiarę tym, którzy na to zasługują, nad tą ostatnią kwestią można by zresztą w nieskończoność dyskutować, gdyby nie to, że Manuel Milho ciągnie dalej swoją historię, brakuje mu jednego słuchacza, ale tylko ja, ty i ty zauważamy jego nieobecność, inni w ogóle nie znali Franciszka Marquesa, niektórzy widzieli jego trupa, większość nawet i tego nie, nie wyobrażajmy sobie, że sześciuset mężczyzn przedefiluje przed nieboszczykiem składając mu w ten wzruszający sposób ostatni hołd, takie rzeczy zdarzają się tylko w epopejach, wróćmy zatem do naszej historii, Pewnego dnia królowa zniknęła z pałacu, gdzie mieszkała z królewskim małżonkiem i małymi infantami, do uszu króla dotarły plotki, że rozmowa w jaskini nie była z rodzaju tych, jakie zwykle odbywają królowe i pustelnicy, przypominała raczej taniec tokujących pawi, król wpadł więc w szał zazdrości i pobiegł do jaskini podejrzewając, iż został splamiony jego honor, królowie tacy właśnie są, mają więcej honoru niż inni ludzie, co widać nawet po samej koronie, w jaskini nie zastał jednak ani pustelnika, ani królowej, co jeszcze bardziej go rozwścieczyło, świadczyło bowiem niezbicie o wspólnej ucieczce, rozesłał zatem po całym królestwie wojsko mające poszukiwać zbiegów, a podczas gdy oni szukają, my pójdziemy spać, bo już najwyższy czas. Józef Mały zaprotestował, Czy ktoś kiedyś słyszał taką historię w kawałkach, na co Manuel Milho odrzekł, Każdy dzień jest kawałkiem historii, nikt nie jest w stanie opowiedzieć jej do końca, Baltazar zaś pomyślał, Ten Manuel Milho na pewno przypadłby do gustu księdzu Bartłomiejowi Wawrzyńcowi.
Nazajutrz była niedziela, mieli więc mszę z kazaniem. Zakonnik, chcąc być lepiej słyszanym, wygłaszał kazanie stojąc na wozie z taką swobodą, jakby stał na ambonie, nie zdawał sobie zupełnie sprawy z tego, iż nieopatrznie popełnia profanację, deptał bowiem sandałami kamień ofiarny uświęcony niewinną krwią, krwią mężczyzny z Cheleiros, który miał żonę i dzieci, oraz tego, który stracił nogę w Pero Pinheiro nim kondukt zdążył wyruszyć, a także krwią wołów, nie zapominajmy o wołach, w każdym razie nieprędko o nich zapomną ludzie, którzy je ćwiartowali i dziś, w niedzielę, mają lepszy obiad. Zakonnik podczas kazania powiedział to, co wszyscy zawsze mówią, Ukochani bracia, z nieba patrzy na nas Przenajświętsza Panna i jej Boski Syn, z nieba spogląda na nas również nasz patron, święty Antoni, to z miłości ku niemu wieziemy kamień do Mafry, niewątpliwie ciężki, lecz dużo cięższe są wasze grzechy, wszelako nosicie je w sercach nie odczuwając ich brzemienia, musicie zatem potraktować tę podróż jako pokutę, a także jako dar miłości, szczególna to pokuta i osobliwy dar, za który nie tylko płacą dniówkę, ale jeszcze obiecują nagrodę w niebie, gdyż zaprawdę powiadam wam, przewiezienie tego kamienia do Mafry jest równie świętym przedsięwzięciem jak niegdysiejsze wyprawy krzyżowe, które szły uwolnić Święte Miejsca, wiedzcie bowiem, iż wszyscy, którzy wówczas zginęli, dziś cieszą się życiem wiecznym i patrzą w oblicze Pana, wśród nich znajduje się także wasz towarzysz, zmarły onegdaj, to szczególny traf, iż wypadek ten zdarzył się w piątek, zmarł wprawdzie bez spowiedzi, gdyż spowiednik nie zdążył na czas do wezgłowia konającego, zginął bowiem na miejscu, zbawiło go jednak to, że był krzyżowcem tej wyprawy, podobnie jak zbawieni zostali ci, co pomarli w lazaretach Mafry lub zabili się spadając z murów, wszyscy, prócz tych niepoprawnych grzeszników, których zabrały wstydliwe choroby, miłosierdzie niebios jest zaś tak wielkie, że wrota raju otwierają się nawet przed nożownikami ginącymi w burdach, które bez przerwy wszczynacie, trudno zaiste znaleźć ludzi tak pobożnych i zarazem takich awanturników, lecz tak czy owak, budowa posuwa się naprzód, oby Bóg zesłał nam cierpliwość, wam siłę, a królowi pieniądze na jej ukończenie, gdyż ten klasztor jest niezwykle potrzebny dla umocnienia zakonu i triumfu wiary, amen. Po skończonym kazaniu mnich zszedł na ziemię, a jako że była to niedziela, dzień, który należy święcić, nie było nic więcej do roboty, toteż jedni się spowiadali, inni przyjęli komunię, nie wszyscy oczywiście, dla wszystkich nie starczyłoby świętego opłatka, chyba że nastąpiłoby cudowne rozmnożenie hostii, nic wszakże na ten temat nie wiadomo. Pod wieczór wybuchła bójka między pięcioma krzyżowcami tej wyprawy, nie będziemy jednak podawać szczegółów, gdyż wszystko skończyło się na siniakach i krwawiących nosach. Gdyby się pozabijali, poszliby prosto do nieba.
Tego wieczoru Manuel Milho opowiedział koniec historii. Siedem Słońc spytał go, czy żołnierzom udało się w końcu złapać królową i pustelnika, on zaś odpowiedział, Nie złapali ich, przemierzyli całe królestwo wzdłuż i wszerz, szukali w każdym domu, lecz ich nie znaleźli, co powiedziawszy zamilkł. Wtedy Józef Mały spytał, Co za sens opowiadać coś takiego prawie przez tydzień, a Manuel Milho odrzekł, Pustelnik przestał być pustelnikiem, królowa przestała być królową, nie wiadomo jednak, czy pustelnik potrafił stać się mężczyzną i czy królowa potrafiła stać się kobietą, ja osobiście uważam, że nie byli do tego zdolni, w przeciwnym razie coś by było o tym wiadomo, gdy coś takiego kiedyś się zdarzy, z pewnością będzie o tym głośno, ale w tym przypadku nie, wszystko to zdarzyło się przed wieloma laty, obydwoje już pewnie pomarli, a wraz ze śmiercią kończy się każda historia. Baltazar uderzył swoim hakiem w pobliski kamień. Józef Mały potarł szczeciniastą brodę i spytał, A w jaki sposób poganiacz wołów może stać się człowiekiem, na co Manuel Milho odrzekł, Nie wiem, Siedem Słońc wrzucił kamień w ognisko i powiedział, Może latając.
Jeszcze jedną noc spędzili w drodze. Podróż z Pero Pinheiro do Mafry trwała całych osiem dni. Gdy dotarli na plac, wyglądali niczym żołnierze wracający z przegranej wojny, brudni, obdarci i bez łupów. Ludzie dziwowali się niezwykłej wielkości kamienia, Jaki ogromny. Natomiast Baltazar spoglądając na bazylikę szepnął, Jaka mała.
Od chwili gdy latająca maszyna wylądowała na Monte Junto, Baltazar już ze sześć czy siedem razy chodził tam, by sprawdzać jej stan i w miarę swoich możliwości naprawiać powstające z upływem czasu szkody, gdyż mimo osłony gałęzi i jeżyn w istocie znajdowała się pod gołym niebem. Kiedy zauważył, że metalowe pręty zaczynają rdzewieć, wziął ze sobą garnek z łojem i starannie je nasmarował, powtarzając ten zabieg przy kolejnych wyprawach. Nabrał również zwyczaju przynoszenia na plecach wiązki wikliny, którą wycinał na przydrożnych bagnach i która służyła mu do naprawiania dziur i pęknięć w plecionce gondoli, nie zawsze powstałych w sposób naturalny, gdyż na przykład pewnego razu znalazł tam lisie gniazdo z sześcioma małymi. Zabił je z łatwością, jakby to były króliki, waląc hakiem w czubek głowy, po czym rozrzucił je w pewnej odległości od maszyny. Gdy ojciec i matka poczują krew i natrafią na martwe lisiątka, najprawdopodobniej więcej w to miejsce nie powrócą. W nocy usłyszał pomruki zbliżających się zwierząt. Prawdopodobnie poczuły człowieka. Gdy znalazły martwe szczenięta, biedactwa podniosły głośny lament, nie mogły wszakże wiedzieć, czy wszystkie zostały zabite, nie umiały przecież liczyć, toteż zbliżyły się do tego, co uważały za swoją norę, a co było cudzą latającą maszyną, podchodziły ostrożnie ze względu na zapach człowieka, a poczuwszy znów rozlaną krew rodzonych dzieci, odeszły warcząc i jeżąc sierść. Więcej się nie pojawiły. Cała ta historia mogła wszakże skończyć się zupełnie inaczej, gdyby zamiast lisów w grę wchodziły wilki. Toteż od tego dnia Siedem Słońc wyruszał z domu zawsze uzbrojony w szpadę, wprawdzie już nieco nadżartą przez rdzę, lecz jeszcze zdatną do ucięcia głowy wilkowi lub wilczycy.