Выбрать главу

Do tej pory chodził zawsze sam, sam zamierzał iść także i tym razem, ale dziś, po raz pierwszy w ciągu trzech lat, Blimunda powiedziała mu, Idę z tobą, co go bardzo zdziwiło, To przecież daleko, zmęczysz się, Chcę znać drogę na wypadek, gdybym kiedyś musiała iść tam bez ciebie. Był to rozsądny argument, Baltazar wszakże obawiając się wilków powiedział, Choćby nie wiem, co się stało, nigdy nie pójdziesz tam sama, drogi są złe, prowadzą przez pustkowia, o ile sobie przypominasz, mogą cię zaatakować dzikie zwierzęta, na co Blimunda odparła, Nigdy nie należy mówić, choćby nie wiem co się stało, gdyż zawsze mogą stać się rzeczy nieprzewidziane, których nie braliśmy pod uwagę, Mówiąc, choćby nie wiem co się stało, mówisz zupełnie jak Manuel Milho, A kto to jest ten Manuel Milho, Pracował ze mną na budowie, ale zdecydował się wrócić w rodzinne strony, powiedział, że z dwojga złego woli umrzeć podczas wylewu Tagu niż zostać zmiażdżony przez kamień w Mafrze, bo jednak wbrew powszechnej opinii śmierć śmierci nierówna, równość panuje jedynie wśród nieboszczyków, wrócił więc w swoje strony, gdzie kamienie są drobne i jest ich mało, a woda słodka.

Baltazar, nie chcąc narażać Blimundy na długi marsz, wynajął osła i pożegnawszy się z rodziną wyruszyli oboje w drogę nie odpowiadając na pytania Ines Antoniny i szwagra, Dokąd się wybieracie, z powodu tej podróży stracisz dwie dniówki, w razie jakiegoś nieszczęścia nie będziemy wiedzieli, jak was zawiadomić, mówiąc o nieszczęściu Ines Antonina miała prawdopodobnie na myśli śmierć Jana Franciszka, kostucha bowiem już krążyła wokół jego domu, to podchodząc do drzwi, to znów się cofając, jakby ją zbijało z tropu milczenie starego, bo jak tu powiedzieć człowiekowi, Chodź ze mną, jeśli ten ani nie odpowiada, ani o nic nie pyta, tylko patrzy, takie spojrzenie może onieśmielać. Lecz Ines Antonina i jej mąż nie wiedzą, nie wie też ich syn, który zresztą jest w takim wieku, iż obchodzą go tylko własne sprawy, że Baltazar powiedział Janowi Franciszkowi, dokąd idą, Ojcze, idziemy z Blimunda w góry Barregudo, na Monte Junto, zobaczyć, co się dzieje z maszyną, którą przylecieliśmy z Lizbony, przypominasz sobie, jak mówiło się, że Duch Święty przeleciał nad budującym się klasztorem, to nie był żaden Duch Święty, to my lecieliśmy razem z księdzem Bartłomiejem Wawrzyńcem, pamięta ojciec tego księdza, był tu u nas jeszcze za życia matki, chciała wtedy zabić koguta, ale on nie pozwolił, uważał, że zamiast jeść koguta, lepiej posłuchać jego piania i że nie należy robić tego kurom. Jan Franciszek wysłuchał tych wspomnień i choć ostatnio nic nie mówił, tym razem powiedział, Wszystko pamiętam, możesz iść spokojnie, jeszcze teraz nie umrę, a jak nadejdzie ta chwila, odnajdę cię, gdziekolwiek będziesz, Ale czy ojciec mi wierzy, że latałem, Dopiero kiedy człowiek jest stary, zaczynają się dziać rzeczy przyszłe, stąd też potrafimy wierzyć w rzeczy, w które dawniej wątpiliśmy, a nawet nie wierząc, że tak mogło być, wierzymy, że tak będzie, Ja naprawdę latałem, ojcze, Wierzę ci, synu.

Klap, klap, klap, mój śliczny osiołku, wprawdzie słowa wierszyka do niego nie pasują, ma on bowiem, osiołek, a nie wierszyk, liczne odparzenia pod kulbaką, mimo to jednak kroczy raźno, gdyż brzemię wcale nie jest ciężkie, jest wręcz bardzo lekkie, bo Blimunda straciła wprawdzie swoją eteryczną wiotkość, przecież minęło już szesnaście lat od naszego pierwszego spotkania z nią, lecz w jej dojrzałości tkwi ciągle cudowna młodzieńczość, widocznie nic tak nie konserwuje młodości jak posiadanie i strzeżenie jakiejś tajemnicy. Gdy dotarli do bagien, Baltazar naciął wikliny, Blimunda zaś w tym czasie zebrała wodne lilie na wianek, którym przystroiła uszy osła, wyglądał w nim uroczo, nikt go tak jeszcze nie ufetował, cała ta scena jest jakby wyjęta z opowieści arkadyjskich, mamy pasterza, wprawdzie jednorękiego, ale zawsze, jest też i pasterka strzegąca gęstych obłoków oraz osiołek, choć takowe zwykle nie występują w tego rodzaju historiach, w tej jednak występuje, został wynajęty, gdyż pasterz nie chciał, by pasterka się zmęczyła, lecz tylko ktoś, kto nie wie, jak często osły bywają niezadowolone z tego, co muszą dźwigać i jak często cierpią na odparzenia i obtarcia, mógłby uznać, że to zwykła historia. Wprawdzie wraz z wiązką wikliny obciążenie się zwiększyło, lecz miły ciężar nie męczy, tym bardziej że Blimunda postanowiła iść pieszo, cała zatem trójka odbywa spacer, jedno niesie kwiaty, dwoje zaś mu towarzyszy.

Jest wiosna, łąki bielą się od niziutkich stokrotek i gdy podróżni skracając sobie drogę wchodzą między kwiaty, ich twarde główki bębnią o bose stopy Baltazara i Blimundy, każde z nich ma wprawdzie buty, lecz schowali je do sakwy, wzują je dopiero, gdy droga stanie się kamienista, z ziemi unosi się cierpki zapach stokrotek, tak zapewne pachniał świat w pierwszym dniu istnienia, nim Bóg stworzył różę.

Pogoda jest piękna, w sam raz na wycieczkę do latającej maszyny, po niebie płyną wielkie białe obłoki, jak dobrze byłoby wzbić się jeszcze raz w passaroli, poszybować w przestworza, okrążyć te podniebne wiszące zamki, zrobić to, na co ptaki się nie odważają, śmiało się w nie zagłębić, drżeć ze strachu i z zimna, potem zaś wyjść z powrotem w błękit i słońce, ujrzeć Ziemię i rzec, Ziemio, jak piękna jest Blimunda. Lecz idą pieszo, Blimunda nie jest już tak piękna, nawet osioł pogubił lilie, które zwiędły z pragnienia, teraz przysiądziemy na chwilę i zjemy nasz twardy codzienny kawałek chleba, ale zaraz ruszamy dalej, przed nami jeszcze szmat drogi. Blimunda notuje w pamięci wszystkie szczegóły, tu góra, tam zarośla, cztery kamienie leżące rzędem, sześć zaokrąglonych wzgórz, nazwy mijanych wiosek, Codegal, Gradil, Cadriceira, Furadouro, Merceana, Pena Firmę, szliśmy, szliśmy, aż doszliśmy, oto Monte Junto i passarola.

W bajkach zawsze jest tak, że gdy człowiek wymawia zaklęcie, przed zaczarowaną grotą wyrasta dąbrowa, nie do przebycia dla kogoś, kto nie zna innego zaklęcia, dzięki któremu w miejsce dąbrowy pojawia się rzeka, a na tej rzece łódka z wiosłami. W tym miejscu też zostały wypowiedziane pewne słowa, Jeśli mam umrzeć na stosie, to już wolę na takim, powiedział je ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec w przypływie szaleństwa, i może te jeżynowe zarośla to właśnie dąbrowa, te kwitnące krzewy to wiosła i rzeka, łodzią zaś może być ten zraniony ptak, lecz jakie zaklęcie należy wypowiedzieć, by to wszystko nabrało sensu. Rozkulbaczyli osła, spętali mu przednie nogi, by zanadto się nie oddalił, niech sobie sam poszuka pożywienia i je to, na co ma ochotę, choć wydaje się, że w tak skromnych warunkach będzie miał raczej niewielki wybór, Baltazar tymczasem toruje przejście do maszyny poprzez gąszcz chroniących ją jeżyn, dzieje się tak za każdym razem, ledwie bowiem się odwróci, wnet wyrasta plątanina nowych pędów i pnączy, wśród których bardzo trudno jest utrzymać tunel wycięty także wokół maszyny, bez którego nie mogliby naprawić wiklinowej plecionki, wzmocnić osłabionych skrzydeł, wyprostować pochylonej głowy i opuszczonego ogona oraz podregulować sterów, faktem jest, że spadliśmy na ziemię, lecz trwamy w pogotowiu. Baltazar długo się musiał trudzić raniąc ręce o kolczaste gałęzie i gdy dojście do maszyny było gotowe, zawołał Blimundę, która mimo wszystko musiała czołgać się na kolanach, wreszcie jakoś do niego dotarła, zewsząd otaczał ich zielony cień, przezroczysty w miejscach, gdzie rosły młode gałązki o świeżych listkach przepuszczających światło i tworzących ażurową kopułę nad czarnym żaglem, ponad którą rozciągała się inna kopuła, kopuła ciszy, nad ciszą zaś wznosiło się sklepienie świetlistego błękitu przezierającego przez szczeliny, szparki, prześwity. Po skrzydle opartym o ziemię weszli na pokład maszyny. Na jednej z desek widać było wyryte słońce i księżyc, lecz nie przybył żaden nowy znak, zupełnie jakby już nikogo więcej nie było na świecie. Poszycie pokładu miejscami spróchniało, następnym razem Baltazar będzie musiał przynieść parę desek z budowy, jakieś kawałki nieprzydatne na rusztowania, na cóż bowiem zda się konserwacja żelaznych prętów i wiklinowej plecionki, skoro podłoga zapada się pod nogami. W cieniu żagla blado połyskiwały bursztynowe gałki, niczym oczy nie mogące się zamknąć lub też czuwające, by nie przegapić godziny startu. Widać jednak, że maszyna jest opuszczona, w wodzie stojącej na pokładzie, której nie wysuszyły jeszcze letnie upały, czernieją suche liście, gdyby nie wytrwałość Baltazara, zastalibyśmy tu zupełną ruinę, zaledwie szkielet martwego ptaka.