Выбрать главу

Aby dotrzeć na budowę, bez względu na to, z której strony przychodzą, muszą przejść przez osadę, w cieniu pałacu wicehrabiego, i prawie otrzeć się o próg Siedmiu Słońc, a że nie znają ksiąg genealogicznych ani memoriałów, tyleż wiedzą o jednym co i o drugim, Tomasz da Silva Teles, wicehrabia de Vila Nova da Cerveira, Baltazar Mateusz, konstruktor samolotów, a z biegiem czasu zobaczymy, który z nich wygra. W pałacu nikt nie uchyla okna, by popatrzeć na pochód nieszczęśników, ależ od nich cuchnie, pani wicehrabino. Natomiast w domu Siedmiu Słońc otwiera się lufcik, przez który wygląda Blimunda, nic nowego, ileż konwojów już tędy przeszło, lecz zawsze, ilekroć jest w domu, patrzy na nich, jakby witając w ten sposób przybyszy, wieczorem zaś mówi do Baltazara, znów dzisiaj przyprowadzili co najmniej setkę, należy jej wybaczyć ten brak dokładności, nie uczyła się wszak liczyć, równie niedokładne są wyrażenia mało, dużo, przekroczyłem trzydziestkę, Baltazar z kolei mówi, Słyszałem, że do tej pory sprowadzili już pięciuset, Tak dużo, dziwi się Blimunda, choć ani jedno, ani drugie nie wie dokładnie, ile to jest pięćset, pomijając już fakt, że liczebnik jest rzeczą najmniej precyzyjną ze wszystkich, mówi się przecież pięćset cegieł i mówi się też pięciuset ludzi, a właśnie między cegłą a człowiekiem zachodzi ta sama różnica, jaka wydaje się nie zachodzić między jedną i drugą pięćsetką, ale jeśli ktoś tego nie zrozumiał za pierwszym razem, to nie ma sensu tłumaczyć mu po raz drugi.

Wszyscy nowo przybyli zebrali się w jednym miejscu, dzisiaj będą spać gdzie popadnie, jutro ich posegregują. Zupełnie jak cegły. Niezdatne cegły zostaną odłożone gdzieś na bok, przydadzą się na pośledniejsze budowle, na pewno znajdą się na nie amatorzy, niezdatnych ludzi natomiast odeśle się z powrotem, na dolę i niedolę. Nie nadajesz się, wracaj do siebie, i wracają, idą drogami, których nie znają, błądzą, zamieniają się we włóczęgów, umierają na środku gościńca, czasem rabują, czasem mordują, a czasem odnajdują dom.

A jednak są jeszcze na świecie szczęśliwe rodziny. Do takich właśnie należy hiszpańska rodzina królewska. Portugalska również. Dzieci obydwu rodów mają wstąpić w związki małżeńskie, od nich przyjeżdża Marianna Wiktoria, od nas jedzie Maria Barbara, zaś odnośnymi, by tak rzec, narzeczonymi są tutejszy Józef i tamtejszy Ferdynand. Nie są to bynajmniej decyzje podejmowane na łapu capu, gdyż zapadły one już w tysiąc siedemset dwudziestym piątym. Pertraktacje ciągnęły się bez końca, uczestniczyło w nich wielu posłów, targowano się o różne szczegóły, pełnomocnicy obydwu stron krążyli w tę i z powrotem, trzeba było uzgodnić klauzule i prerogatywy kontraktów małżeńskich oraz wiano oblubienic, wszak tego rodzaju związek wymaga zastanowienia, to przecież nie to samo, co mówiąc wulgarnie przygadać sobie chłopa przed jatką, dlatego też minęło już pięć lat i dopiero teraz ma nastąpić wymiana księżniczek, jedna dla mnie, druga dla ciebie.

Maria Barbara skończyła szesnaście lat, ma twarz niczym księżyc w pełni i, jako się rzekło, jest dziobata, ale to poczciwa dziewczyna i jak na księżniczkę nawet dość muzykalna, w każdym razie nie poszły całkiem na marne lekcje Domenica Scarlattiego, który zresztą będzie jej towarzyszył do Hiszpanii, skąd już nie powróci. Czeka tam na nią narzeczony, wspomniany Ferdynand, o dwa lata od niej młodszy, będzie on szóstym królem hiszpańskim o tym imieniu i właściwie jedynie do tego będzie się sprowadzała cała jego królewskość, ale to tylko uwaga na marginesie, nie chcemy bowiem, by nas oskarżono o mieszanie się w sprawy wewnętrzne sąsiedniego państwa. Z którego to państwa, tym sposobem związanego bliskimi więzami historycznymi z naszym, z którego to państwa, powtórzmy, przyjedzie Marianna Wiktoria, dziewczynka zaledwie jedenastoletnia, lecz mimo tak młodego wieku już boleśnie doświadczona przez życie, wystarczy powiedzieć, że miała poślubić króla Francji, Ludwika XV, a ten ją odtrącił, wprawdzie takie określenie może wydać się przesadne i niedyplomatyczne, lecz jakiegoż innego możemy użyć w stosunku do tego dziecka, które mając cztery latka zostało wysłane na dwór francuski celem odpowiedniego wychowania w związku z planowanym małżeństwem, lecz po dwóch latach odesłano je z powrotem, gdyż oblubieńcowi czy też jego doradcom strzeliło do głowy, że trzeba natychmiast zapewnić następców koronie, ta biedula zaś z przyczyn fizjologicznych mogła sprostać owemu zadaniu dopiero za jakieś osiem lat. A zatem pod pretekstem odwiedzin rodziców, króla Filipa i królowej Izabeli, chudziutką, delikatną, odżywiającą się jak ptaszek dziewczynkę odesłano do Madrytu, gdzie już została czekając na mniej niecierpliwego partnera, no i trafił się nasz Józef, który nie skończył jeszcze piętnastu lat. Jeśli idzie o upodobania Marianny Wiktorii, to niewiele możemy powiedzieć, wiadomo, że lubi się bawić lalkami i przepada za słodyczami, rzecz naturalna w jej wieku, jest ponadto bardzo zręczna w polowaniu, a gdy podrośnie, cenić sobie będzie lekturę i muzykę. Są ludzie obdarzeni dużo większą władzą przy znacznie mniejszej wiedzy.

Historia ślubów odnotowuje wiele przypadków ludzi, którym zamknięto drzwi przed nosem, chcąc więc uniknąć podobnej przykrości, należy pamiętać o tym, że na wesele oraz chrzciny nie idź, jeśliś nie proszony. Zaproszony na pewno nie był Jan Elvas, ów przyjaciel Baltazara z czasów lizbońskich, zanim jeszcze Siedem Słońc poznał Blimundę i się z nią związał, ten sam, co przygarnął Baltazara na noc w brogu przy klasztornym murze, gdzie spało wielu innych włóczęgów, jak wszyscy zapewne pamiętają. Już wtedy był niemłody, teraz zaś bardzo się postarzał, przekroczył sześćdziesiątkę i w tym sędziwym wieku ogarnęła go tęsknota za rodzinnym miastem, od którego wziął nazwisko i do którego postanowił wrócić, podobne pragnienia zwykle nawiedzają starców, którzy nie mogą mieć już innych pragnień. W związku z tą podróżą nękały go jednak pewne obawy, wprawdzie nie bał się, że zawiodą go nogi, jeszcze bardzo sprawne jak na jego wiek, obawiał się raczej wielkich pustkowi w Alentejo, gdzie łatwo o niebezpieczne spotkanie, przypomnijmy choćby to, co zdarzyło się Baltazarowi Siedem Słońc w lasach sosnowych pod Pegoes, choć w tym przypadku spotkanie okazało się niebezpieczne raczej dla owego rabusia, którego trup stał się pewnie pastwą kruków i psów, o ile nie został pogrzebany przez towarzysza. Ale, prawdę mówiąc, człowiek nigdy nie wie, co go czeka, czy zdarzy mu się coś złego, czy dobrego. Czy taki Jan Elvas mógł przypuszczać w czasach wojaczki, albo i później, gdy stał się zwykłym włóczęgą, że któregoś dnia przyjdzie mu towarzyszyć królowi Portugalii w podróży nad rzekę Caia, by odprowadzić jedną księżniczkę i przyprowadzić drugą. Ani on sam, ani nikt inny nie mógł tego przewidzieć, mogło o tym wiedzieć jedynie przeznaczenie, zawczasu splatające nici losu, zarówno nici dyplomatyczne i dynastyczne łączące oba dwory, jak i nić życia starego żołnierza pozbawionego środków do życia i ogarniętego tęsknotą. Jeśli pewnego dnia uda się nam rozsupłać te zagmatwane sploty, to wyprostujemy nić losu i osiągniemy najwyższą mądrość, o ile upieramy się przy istnieniu czegoś takiego.

Jan Elvas nie podróżuje oczywiście ani powozem, ani konno. Jako się rzekło, ma on mocne nogi, może więc się nimi posługiwać. Cały czas będzie mu towarzyszył król Jan V, jadący bądź przodem, bądź z tyłu, podobnie zresztą jak królowa i infanci, książę i księżniczka oraz inni wielcy tego świata, którzy również wyruszyli w tę podróż. Żadnemu z tych wielkich panów nawet przez myśl nie przejdzie, że eskortują pewnego włóczęgę chroniąc jego skąpy dobytek i chylące się ku końcowi życie. Nie chcąc jednak zbyt wcześnie stracić jednego i drugiego, w szczególności zaś życia, najcenniejszego z dóbr, Jan Elvas musi trzymać się w pewnej odległości od orszaku, wiadomo bowiem, jak szybką i zarazem ciężką rękę mają żołnierze, niech Bóg ma ich w swojej opiece, jeśli wyda im się, że coś zagraża jakże cennemu bezpieczeństwu Najjaśniejszego Pana.

Mając na uwadze powyższe środki ostrożności, Jan Elvas opuścił Lizbonę i w pierwszych dniach stycznia roku pańskiego tysiąc siedemset dwudziestego dziewiątego znalazł się w Aldegalega, gdzie zatrzymał się obserwując, jak ze statków wyładowują powozy i wierzchowce mające służyć w drodze. Gwoli poszerzenia własnej wiedzy zadawał różne pytania, co to wszystko znaczy, skąd i dokąd jadą, kto będzie z tego korzystał, w przypadku kogo innego mogłyby one zostać potraktowane jako natrętna wścibskość, lecz temu godnie wyglądającemu, acz brudnemu starcowi każdy stajenny czuje się w obowiązku udzielić odpowiedzi, a czasami paru informacji dostarczy mu też jakiś karbowy, nabrawszy zaufania do pobożnego starca, który prawdę mówiąc mało zna się na modlitwach, ale za to jest świetnym aktorem. A jeśli nawet zamiast odpowiedzi dadzą mu kuksańca, odpędzą lub zwymyślają, to taki sposób traktowania również pozwala domyślić się tego, co zostało przemilczane, i co za tym idzie, skorygować błędy historii.