– Ze wsi takiego wyświecić! – rzecze sąsiad z Mizerowa.
– Bo jaśnie panie – mówi Maciej – inni też, co byli na wojnie, to też głosowali jak i on. Gadają, że im kazali...
– Nadużycie, czyste nadużycie, nieważny wybór, przymus, szachrajstwo! – wołały różne głosy.
Niewesoły był obiad tego dnia w pognębińskim dworze.
Wieczorem państwo wyjechali, ale już nie do Berlina, tylko do Drezna.
Nędzny, przeklinany, sponiewierany i znienawidzony Bartek siedział tymczasem w swojej chałupie, obcy nawet dla żony własnej, bo i ta nie przemówiła do niego cały dzień ni słowa.
Jesienią Bóg urodzaj dał i pan Just, który właśnie objął był w posiadanie Bartkową kolonię, rad był, że wcale niezły zrobił interes.
Pewnego dnia szło z Pognębina do miasta troje ludzi: chłop, baba i dziecko. Chłop był pochylony bardzo, podobniejszy do dziada niż do zdrowego człeka. Szli do miasta, bo w Pognębinie nie mogli służby znaleźć. Deszcz padał, baba szlochała okrutnie z żalu za straconą chałupą i całą wsią. Chłop milczał. Na całej drodze pusto było: ani wozu, ani człeka; krzyż tylko wyciągał ponad nią zmoczone od deszczu ramiona. Deszcz padał coraz większy, gęstszy i ciemniało na świecie.
Bartek, Magda i Franek szli do miasta, bo zwycięzca spod Gravelotte i Sedanu miał jeszcze w zimie odsiedzieć w kozie za sprawą Boegego.
Państwo Jarzyńscy bawili ciągle w Dreźnie.