— Czy demony uważa się zatem za anioły? — chce wiedzieć wysoki mężczyzna o wyglądzie profesora uniwersytetu.
— Oczywiście. Są one aniołami, które opowiedziały się przeciwko Bogu. Lecz nadal aniołami, nawet jeśli my, śmiertelnicy, postrzegamy ich aspekty jako demoniczne czy diaboliczne.
I tak dalej i dalej. Wszyscy słuchają, jakby był posłańcem samego Boga. Opowiada o hierarchiach anielskich — serafinach, cherubinach, tronach, dominacjach, pryncypatach, potęgach, cnotach, archaniołach i aniołach — i mówi im o różnych listach siedmiu głównych aniołów, które tak różnią się od siebie; gdy wymienią Michaela, Gabriela i Rafaela, opowiada ze swadą o dziewięćdziesięciu tysiącach aniołów zniszczenia i o trzystu aniołach świetlistych; przyzywa siedem aniołów z siedmioma trąbami cytowanych w Apokalipsie Świętego Jana; mówi, które anioły władają siedmioma dniami tygodnia, a które godzinami dnia i nocy; sypie jak z rękawa cudownymi anielskimi imionami, Zadkiela, Hashmala, Orphaniela, Jehudiela, Phalega, Zagzagela. Wszystko to zdaje się nie mieć końca. Jest u szczytu chwały. Jest fontanną tajemnej wiedzy. Potem nastrój uniesienia mija. Jest sam w pomieszczeniu; gorliwa widownia zniknęła. Znowu myśli, że daruje sobie wyjazd na przyjęcie. Nie. Nie. Pojedzie. Chce zobaczyć Joannę.
Wraca do komputera i przed pójściem spać wywołuje jeszcze dwa anioły: Lewiatana i Behemota. Behemot to anioł o postaci wielkiego hipopotama, bestia ciemności, anioł chaosu. Lewiatan jest jego towarzyszem, potężną wielorybicą, wspaniałym wężem morskim. Tańczą dla niego na ekranie. Ogromna paszcza Behemota rozwiera się szeroko. Lewiatan rozdziawia gębę jeszcze szerzej. „Jesteśmy głodni — mówią mu. — Kiedy pora karmienia?”. Wedle wiedzy rabinicznej tych dwóch połknie wszystkie przeklęte dusze na końcu dni. Cunningham ciska im garść elektronicznych sardynek i odsyła obu. Zamykając oczy, inwokuje Poteha, anioła zapomnienia, i zapada w czarny, pozbawiony marzeń sen.
Następnego ranka pracuje przy swoim biurku nad standardowym elementem, programem usuwającym przekłamania dla satelity szpiegowskiego trzeciego kwadranta, kiedy nagle zaczyna się niepowstrzymanie trząść. Nigdy wcześniej mu się to nie przydarzyło. Paznokcie ma prawie białe, nadgarstki sztywne, dłonie mu drżą. Przeszywają go dreszcze. Czuje się tak, jakby nie spał od wielu dni. W łazience opiera się o umywalkę i patrzy na swoją bladą, spoconą twarz. Ktoś podchodzi od tyłu i pyta:
— Wszystko w porządku, Dań?
— Tak. To tylko niewielki atak mdłości.
— Wszystkie te prywatki w środku tygodnia doprowadzają człowieka na skraj przepaści — powiada ten drugi i odchodzi.
Towarzyskie wymogi zostały zachowane: pytanie, niezobowiązująca odpowiedź, żart, pożegnanie. Mógłby dostać ataku serca i obaj zachowaliby się identycznie. Cunningham nie ma przyjaciół w biurze. Wie, że uważają go za ekscentryka — ekscentryka w negatywnym sensie, nie kogoś energicznego i pełnego pomysłów, raczej za osobliwego pustelnika — i że jest coraz gorzej. Mógłbym zniszczyć świat, myśli. Mógłbym iść do Centrali, stukać w klawiaturę przez piętnaście sekund, i minutę później bylibyśmy w stanie alarmu, a sześć minut później z nieba poleciałyby pierwsze bomby. Mógłbym posłać ten sygnał. Naprawdę mógłbym to zrobić. Mógłbym to zrobić choćby teraz.
Ogarniają go fale mdłości i chwyta się krawędzi umywalki, aż ostatni skurcz przemija. Potem obmywa twarz i już spokojniejszy wraca do swojego biurka wpatrywać się w małe zielone symbole na migoczącym ekranie.
Tego wieczora, wciąż próbując znaleźć zajęcie dla Basileusa, odkrywa, że nieustannie myśli o demonach, i o jednym demonie nieistniejącym w klasycznej demonologii — demonie Maxwella, tym, za pomocą którego fizyk James Clerk Maxwell proponował posyłać szybko poruszające się molekuły w jedną stronę, a powolne w drugą, stwarzając w ten sposób niezwykle efektywną metodę ogrzewania i chłodzenia. Być może Basileusowi należy przydzielić rolę kogoś w rodzaju filtra. Tydzień wcześniej kilka wyższych aniołów skarżyło się na nadmiernie bliską w pamięci komputera obecność ich upadłych pobratymców. — Na tym dysku nieprzyjemnie czuć siarką — powiedział Gabriel. — Cunningham zastanawia się, czy mógłby uczynić z Basileusa kogoś w rodzaju sterującego ruchem w ramach programu: niech siedzi tam i kieruje anioły niebiańskie do jednego sektora pamięci, a upadłe do drugiego.
Idea przemawia do niego przez jakieś trzydzieści sekund. Potem dostrzega, jak bardzo jest trywialna. Nie potrzebuje anioła do takiej pracy; wystarczy niewielki program. Cunningham stosuje się do kategorycznego imperatywu Kanta: nigdy nie używaj anioła jako zwykłego programu. Uśmiecha się, być może po raz pierwszy od tygodnia. Cóż, nie potrzebuje nawet programu. Poradzi sobie sam, po prostu przydzielając książęta Niebios do jednego pliku, a demony do innego. Dotąd takie dzielenie ich nie wydawało się konieczne, bowiem uczyniłby to niezwłocznie, ale skoro teraz zaczęły narzekać…
Zaczyna pisać program rozdzielający pliki. Powinno to zająć mu kilka minut, ale pracuje nieporządnie, jakby bezmyślnie, w nietypowy dla siebie, chaotyczny sposób. Jednym ruchem ręki wymazuje to, co napisał. Gabriel będzie musiał jeszcze przez trochę znosić nieprzyjemny odór siarki, myśli.
W skroniach czuje tępy, pulsujący ból. Ma spieczone usta i sucho w gardle. Basileus też będzie musiał trochę poczekać. Cunningham wklepuje kolejnego anioła, pozwalając palcom, by wybrały za niego, i po chwili widzi przed sobą anioła o nieruchomej twarzy i lśniącej metalowej skórze. Jeden z wcześniejszych, zdaje sobie sprawę.
— Nie pamiętam twojego imienia — mówi. — Kim jesteś?
— Jestem Anaphaxeton.
— A twoja funkcja?
— Kiedy moje imię zostanie wymówione na głos, sprawię, że anioły wezwą cały wszechświat przed oblicze sprawiedliwości w dniu Sądu Ostatecznego.
— O Jezu — wzdycha Cunningham. — Nie chcę ciebie dzisiaj. l Odsyła Anaphaxetona i po chwili znajduje się w towarzystwie ciemnego anioła Apollyona, bosonogiego, pokrytego łuską, ze smoczymi skrzydłami, dzierżącego klucze do Otchłani.
— Nie — mówi Cunningham i przyzywa Michaela, stojącego z obnażonym mieczem nad Jerozolimą, odsyła go tylko po to, by ujrzeć na ekranie anioła o siedemdziesięciu tysiącach stóp i czterech tysiącach skrzydeł, Azraela, anioła śmierci.
— Nie — powtarza. — Nie ty. O Chryste! — Mściwa armia wypełnia jego komputer. Przez ekran przetacza się trzepocząca masa skrzydeł, oczu i dziobów. Drży i wyłącza komputer na dobre. Jezu, myśli, Jezu, Jezu, Jezu. Przez całą noc słońca eksplodują w jego umyśle.
W piątek kierownik Cunninghama, Ned Harris, podchodzi do jego biurka nienaturalnie swobodnym krokiem i pyta, czy robi coś specjalnego w weekend. Cunningham wzrusza ramionami.
— Idę na przyjęcie w sobotę wieczorem, to wszystko. Dlaczego pytasz?
— Myślałem, że może wybierasz się na ryby albo coś w tym guście. Zdaje się, że to ostatni ładny weekend przed porą deszczową, nie uważasz?
— Nie jestem wędkarzem, Ned.
— Wybierz się gdzieś. Pojedź do Monterey. Albo do krainy wina.
— Do czego zmierzasz?
— Myślę, że przydałaby ci się mała zmiana tempa — mówi Harris przyjaźnie. — Parę dni wolnego. Pracujesz tak intensywnie, że zaczyna się to na tobie odbijać.
— Czy to aż tak oczywiste? Harris kiwa głową.