Tak więc istota, która była niegdyś Padanem Fainem, bynajmniej nie zdziwiła się, gdy okrążyła wzgórze i znalazła za nim nerwową grupkę Trolloków pod dowództwem Myrddraala.
Uśmiechnęła się.
„Moi przyjaciele” - pomyślała. To już tyle czasu.
Chwilę zajęło, zanim ich prymitywne mózgi zdobyły się na oczywisty - choć błędny - wniosek z tego spotkania: skoro człowiek wędrował sobie tędy spokojnie, Robali nie mogło być w pobliżu. Przecież wyczułyby jego krew i ruszyły za nim. Robale wolały ludzi niż Trolloki. I całkiem sensownie. Istota, która nosiła kiedyś imię Mordeth, próbowała jednych i drugich, i nikomu nie polecałaby mięsa Trolloków.
Trolloki ruszyły naprzód chaotyczną zgrają: pióra, dzioby, pazury, zęby, kły. Istota, która była niegdyś Padanem Fainem, stała nieruchomo, a mgła lizała jej bose stopy. Jak cudownie! Z tyłu grupy Myrddraal zawahał się w pewnej chwili, jego bezokie spojrzenie spoczęło na przeciwniku. Być może wyczuł, że coś jest bardzo, ale to bardzo nie w porządku. I oczywiście miał rację. Nie można być jednym bez drugiego, to nie miałoby sensu.
Istota, która nosiła kiedyś imię Mordeth - wkrótce będzie potrzebować nowego imienia - uśmiechnęła się szeroko. Myrddraal odwrócił się, żeby rzucić do ucieczki.
Mgła uderzyła.
Przetoczyła się przez Trolloki, poruszając szybko, jak macki lewiatana żyjącego w Oceanie Aryth. Jej pasma smagnęły skroś piersi Trolloków. Jeden długi sznur mgły przemknął ponad ich głowami, a potem wystrzelił naprzód rozmazaną smugą, bijąc Pomora w kark.
Trolloki rozwrzeszczały się, runęły na ziemię w konwulsjach. Sierść odpadała im płatami, skóra zaczęła wrzeć. Bąble, pęcherze. Pękając, zostawiały w ciele Pomiotu Cienia okrągłe otwory, jakie tworzą się na powierzchni schłodzonego zbyt szybko metalu.
Istota, która była niegdyś Padanem Fainem, z rozkoszy rozdziawiła usta, wzniosła zamknięte oczy ku kłębiącemu się czarnemu niebu i w takiej pozie rozkoszowała się swą ucztą. Kiedy wszystko się skończyło, westchnęła, mocniej ścisnęła sztylet - ostrze rozcięło ciało.
Czerwień pod nogami, czerń nad głową. Czerwone i czarne, czerwone i czarne, tyle czerwieni i czerni. Cudownie.
Ruszyła w dalszą wędrówkę przez Ugór.
Za jej plecami zniekształcone w swej istocie Trolloki gramoliły się na nogi, powoli wpadając w rytm marszu, z ich warg ściekała ślina. W oczach była pustka i otępienie, lecz kiedy będzie trzeba, napełni je oszalała żądza zabijania, dalece przekraczająca wszystko, co znały za życia.
Myrddraal został, gdzie padł. Nie powstanie z martwych, wbrew temu, co głosiły plotki. Dotyk Padana Faina oznaczał teraz natychmiastową śmierć dla przedstawicieli tej rasy. Szkoda. Miał kilka gwoździ, które akurat tu mogły się do czegoś przydać.
Może powinien załatwić sobie jakieś rękawice. Ale wtedy nie mógłby kaleczyć dłoni. Problem.
Nieważne. Naprzód. Nadszedł czas, żeby zabić al’Thora.
Martwiło go, że polowanie kiedyś musi się skończyć. Ale tymczasem zniknęły wszelkie przesłanki polowania. Trudno mówić o polowaniu na coś, o czym dokładnie wie się, gdzie będzie to można znaleźć. Wystarczyło znaleźć się w tym samym miejscu i polowanie zakończone.
Jak starzy przyjaciele. Jeleń, stary, ukochany przyjaciel, którego trzeba będzie pchnąć w oko, a potem rozpruć brzuch i napić się jego gorącej krwi. Tak właśnie należało traktować przyjaciół.
To był zaszczyt.
Malenarin Rai przeglądał raporty o stanie zaopatrzenia. Przeklęta okiennica za jego biurkiem znów rozwarła się z trzaskiem, wpuszczając do wnętrza parne powietrze Ugoru.
Dziesięć lat spędzonych na stanowisku dowódcy Wieży Heath jakoś nie przyzwyczaiło go do upału panującego w górach. Mokro. Lepkie powietrze pełne woni zgnilizny.
Wiatr zaświstał i zatrząsł drewnianą okiennicą. Rai powstał, podszedł do okna, żeby ją zamknąć, a potem kawałkiem pnącza związał uchwyt.
Wrócił do biurka, ogarnął wzrokiem akta nowo zaciągniętych żołnierzy. Obok każdego imienia odnotowana była specjalizacja - w tych okolicach każdy z żołnierzy musiał umieć niejedno. Wprawny w opatrywaniu ran. Szybki w nogach, nadaje się do przenoszenia wiadomości. Celnie strzela z łuku. Potrafi sprawić, aby stary gulasz smakował jak świeży. Malenarin zawsze szczególnie wypatrywał takich jak ten ostatni. Każdy kucharz, który potrafił sprawić, aby żołnierze chętnie podchodzili do kotła, był wart swej wagi w złocie.
Odłożył na bok aktualny raport, przycisnął wypełnionym ołowiem rogiem Trolloka, który do tego celu mu służył. Następnym dokumentem w stosie akt był list od człowieka imieniem Barriga - kupca, który przyjeżdżał niekiedy ze swą karawaną do wieży na handel. Malenarin uśmiechnął się. W pierwszym rzędzie był żołnierzem, jednak na jego piersi srebrzyły się trzy łańcuchy, które czyniły zeń mistrza gildii kupieckiej. A choć zasadniczo zaopatrzeniem wieży zajmowała się korona, żaden wywodzący się z Kandorczyków dowódca nie marnował okazji do handlu.
Jeżeli mu się powiedzie przebiegły plan, zdoła upić tego cudzoziemskiego kupca podczas targów. Malenarin miał na swoim koncie niejednego kupca, wcielonego przemocą na rok do służby wojskowej za to, że nie potrafił się wywiązać z zawartych umów. Zresztą rok szkolenia w wojskach królowej paru tego rodzaju zagranicznym grubasom wyszedł tylko na dobre.
Wsunął papier pod róg Trolloka, po czym zawahał się na moment, gdyż na samym dole stosu dokumentów widniało coś, co musiało go zainteresować. Przypomnienie, które wysłał mu zarządca majątku. Jego najstarszy syn, Keemlin wkrótce będzie miał czternaste imieniny. Jak można było o czymś takim zapomnieć! Nie potrzebował żadnego przypominania.
Uśmiechnął się i przycisnął notatkę od zarządcy rogiem Trolloka na wypadek, gdyby ta okiennica znów się otworzyła. Osobiście zabił Trolloka, który był poprzednim właścicielem rogu. Chwilę namyślał się, a potem podszedł do stojącego w głębi biura zniszczonego dębowego kufra. Wśród rozmaitości pomieszczonych wewnątrz dobytku znajdował się miecz owinięty w płótno; schowany był w brązowej pochwie, której mimo pieczołowitej konserwacji i oliwienia czas nie oszczędził. Miecz jego ojca.
Za trzy dni wręczy go Keemlinowi. W dniu swoich czternastych imienin chłopiec stawał się mężczyzną, tego też dnia otrzymywał swój pierwszy miecz i stawał się za siebie odpowiedzialny. Keemlin porządnie się napocił, szkoląc w formach miecza u najbardziej wymagających nauczycieli, jakich Malenarin był w stanie znaleźć. Wkrótce jego syn zostanie mężczyzną. Jak szybko mijały lata…
Wciągnąwszy powietrze do napęczniałej z dumy piersi, Malenarin zamknął wieko kufra, podniósł się i opuścił biuro, żeby dokonać codziennego obchodu. W wieży, będącej obronnym bastionem strzegącym Ugoru, stacjonowała dwustupięćdziesięcioosobowa załoga.
Skutkiem dobrze wypełnianych obowiązków była duma - Malenarin wiedział, że ciężar noszony na ramionach tylko dodaje sił.
Jego obowiązkiem, a więc źródłem jego siły była straż pełniona przy Ugorze, tak ważna zwłaszcza w tych dniach, kiedy na północy szalała osobliwa nawałnica, a królowa wraz z większą częścią kandorskiej armii wyruszyła na poszukiwanie Smoka Odrodzonego.
Zamknął drzwi do swego biura, a potem uruchomił ukrytą zapadkę, która zamykała je od wewnątrz. W korytarzu znajdowało się kilkoro w ten sposób strzeżonych drzwi - wróg, który wedrze się do środka, nie ma prawa wiedzieć, jakie drzwi prowadzą na klatkę schodową, a dalej na wyższe piętra. Pod tym względem jego maleńkie biuro wplatało się w system obronny całej wieży.
Ruszył w kierunku schodów. Na górne piętra wieży w ogóle nie można było wejść z poziomu gruntu - cała czterdziestostopowa dolna część bastionu była właściwie pułapką. Wróg, który wdarł się na nią i pokonał trzy piętra kwater garnizonu, zmuszony był odkryć, że nie ma żadnej drogi na czwarte piętro. Można się było na nie dostać jedynie wąską, chwiejną rampą wiodącą wzdłuż zewnętrznego muru wieży z drugiego piętra na czwarte. Droga ta wystawiała napastników na deszcz strzał z góry. Poza tym, w przypadku gdyby część atakujących sił nawet zdołała się przedostać na górę, Kandorczycy mogli zwalić rampę, dzieląc siły wroga, a tych, którzy znaleźli się na górze, wydając na daremne poszukiwanie wewnętrznych schodów pod ogniem wroga.