Выбрать главу

- Może - stwierdziła Faile. - Ale to będzie spacer po cienkiej linie. Tyle armii w jednym miejscu. Jeżeli część opowie się po stronie Randa, a część po stronie Białej Wieży…

Jeżeli rzucą się sobie do gardła, w tej bitwie nie będzie zwycięzców. Cóż, Perrin będzie musiał zadbać, aby to nie nastąpiło.

Żołnierze już formowali szyk, gotując się do marszu. Perrin przemówił do nich:

- Rand posłał nas w poszukiwaniu wroga - zawołał. - Wracamy doń, wiodąc sojuszników. Naprzód, do Ostatniej Bitwy!

Słyszeć go mogli tylko najbliżej stojący i oni pierwsi zaczęli wiwatować, a słowo szybko poniosło się po szeregach. Rand czy Elayne potrafiliby wygłosić znacznie bardziej inspirujące przemówienie. Lecz Perrin był tylko sobą. I miał zamiar robić rzeczy po swojemu.

- Aravine! - Perrin przywołał pulchną Amadiciankę. - Przechodźcie, a ty zadbaj, żeby nie było żadnych waśni o miejsca pod obóz.

- Tak, Lordzie Złotooki.

- Na razie trzymajmy się z dala od tamtych wojsk- mówił dalej, wskazując dłonią. - Niech Sulin i Gaul wybiorą najlepsze miejsce pod obóz. Kiedy go rozbijemy, poślij posłańców do sąsiadów. Nie będziemy się z nimi ani bratać, ani patrzeć na nich wrogo. I nie pozwól ludziom łazić na południe! Nie jesteśmy już w dziczy i nie chcę, żeby lokalni farmerzy skarżyli się na jakieś niesnaski.

- Tak, mój panie - powiedziała.

Nigdy nie zapytał Aravine, dlaczego nie przyłączyła się do żadnej z grup, jakie odesłał do Amadicii. Choć odpowiedź pewnie była dość oczywista - Seanchanie. Z pewnością była szlachcianką, aczkolwiek nigdy wiele nie mówiła o swej przeszłości. W każdym razie cieszył się, że ją ma. Jako jego kwatermistrz stanowiła łącznik między rozmaitymi odłamami armii.

Wilcza Gwardia wyciągnęła najlepszy los, więc pierwsza przeszła na drugą stronę. Długa kolumna powoli ruszyła. Perrin jeździł wzdłuż niej i wydawał rozkazy, sprowadzające się głównie do napomnień, żeby nie zadzierać z lokalnymi mieszkańcami tych terenów i żołnierzami z innych armii. Zatrzymał się przy oddziale Białych Płaszczy, gdy ci czekali na swoją kolej. Berelain znów jechała razem z Galadem. Wydawali się zatopieni w rozmowie. Światłości, ta kobieta ostatnio spędzała z Galadem właściwie cały wolny czas.

Perrin nie przypominał sobie, aby wydał rozkaz łączący formacje Białych Płaszczy i Mayenian, jednak jakimś sposobem jechali obok siebie. Gdy ruszyli, aż przyjemnie było spojrzeć na Synów Galada: idealnie równa kolumna czwórkowa, złote słońca lśniące na białych kaftanach. Perrina wciąż od czasu do czasu ściskało w żołądku na ich widok, jednak od procesu nie sprawiali żadnych kłopotów.

Skrzydlata Gwardia Mayene jechała obok, z drugiej strony. Gallene tuż za Berelain, lance wysoko w górze. Lance zdobione były czerwonymi proporcami. Napierśniki i hełmy wypolerowane idealnie. Wyglądali, jakby się wybierali na paradę. I może rzeczywiście tak było. Jadąc na pole Ostatniej Bitwy, trudno nie mieć wysoko uniesionej lancy i lśniącej zbroi.

Perrin kontynuował swój przegląd. Następna była armia Alliandre, jadąca w ciasnej formacji ciężkiej kawalerii, ósemkową kolumną. Arganda był na czele. Na ten widok Perrin wykrzyknął rozkaz, a żołnierze wijącej się kolumny konnych odwrócili się i zasalutowali.

Perrin odsalutował. Rozmawiał na ten temat z Alliandre i ona powiedziała mu, jak należy to robić. Teraz jechała obok Argandy w damskim siodle, ubrana w ciasną kasztanową suknię ze złotym brzegiem. Niepraktyczną do konnej jazdy, niemniej daleko się nie wybierali. Trzysta kroków i tyleż lig.

Kiedy zorientowała się, że odpowiedział jej żołnierzom poprawnym salutem, po jej twarzy przemknął błysk satysfakcji. Cieszyło ją, gdy widziała, jak zręcznie wchodzi w rolę przywódcy koalicji. Po prawdzie, to większość jego ludzi tak reagowała. Być może wcześniej wyczuwali jego niechęć do objęcia władzy. Jak ludzie sobie z tym radzili, skoro nie potrafili nosem wyczuć emocji?

- Lordzie Perrinie - pozdrowiła go Alliandre, przejeżdżając obok. Pochyliła się i w specyficzny sposób zakołysała w siodle, co stanowiło odpowiednik dworskiego ukłonu wykonywany z końskiego grzbietu. - Nie masz zamiaru jechać konno?

- Lubię chodzić pieszo - odparł Perrin.

- Dowódca na koniu zyskuje na autorytecie.

- Zdecydowałem się dowodzić tą gromadką - ponuro odrzekł Perrin - ale będę to robił na swój sposób. A to między innymi oznacza chodzenie pieszo. Kiedy mi się zachce.

Do przejścia było tylko kilka stóp przez bramę. Własne nogi mu w zupełności wystarczą.

- Oczywiście, mój panie.

- Kiedy już rozbijemy obóz, chciałbym, żebyś posłała kilku ludzi do Jehannah. Niech się rozejrzą, czy nie można jeszcze kogoś zwerbować, i niech przyprowadzą wszystkich z twojej gwardii miejskiej. Tutaj. Każdy miecz się przyda, poza tym chciałbym wyszkolić ich najlepiej, jak to tylko możliwe, zanim zacznie się wojna.

- Tak jest, mój panie.

- Do Mayene już posłałem - kontynuował Perrin. - A Tam udał się do Dwu Rzek, skąd ściągnie wszystkie rezerwy. - Światłości, jakże żałował, że nie może ich zostawić na ich farmach, żeby żyli sobie w spokoju, póki burza się nie przetoczy nad światem. Ale to naprawdę był koniec. Czuł to przez skórę. Klęska w tej walce będzie klęską wszystkiego. Całego świata. Samego Wzoru. W obliczu takiej możliwości trzeba było sięgać po chłopców, którzy ledwo potrafili robić mieczem, i dziadków, co ledwo chodzili. Skręcało go coś w środku, kiedy musiał się do tego przyznać, ale taka była prawda.

Ruszył wzdłuż kolumny wydać rozkazy paru innym formacjom. Kiedy już kończył, zobaczył mijającą go grupkę mężczyzn z Dwu Rzek. Jeden z nich, Azi, trzymał wysoko sztandar wilczego łba. Na jego widok zatrzymał się, a potem gestem przywołał pozostałych. Podbiegli do Perrina. Może coś się stało?

- Lordzie Perrinie. - Jori wyprężył się jak struna, wysoki i chudy niby jakiś brodzący ptak. - Ja…

- No? - zachęcił Perrin. - Wykrztuś to z siebie.

- Chciałem przeprosić - powiedział pospiesznie Jori.

- Za co?

- Za różne rzeczy, które mówiłem - tłumaczył się Jori, uciekając wzrokiem. - Chodzi o różne głupie słowa. To było po tym, jak byłeś chory, rozumiesz, i zanieśli cię do namiotu Pierwszej… cóż, ja…

- W porządku, Jori - pocieszył go Perrin. - Rozumiem.

Jori podniósł wzrok, uśmiechnął się.

- Chciałbym też powiedzieć, że bardzo się cieszę, że jestem tu z tobą, lordzie Perrinie. Naprawdę się cieszę. Pójdziemy za tobą wszędzie, oni i ja.

Z tymi słowy Jori zasalutował, a potem uciekł. Perrin podrapał się po brodzie, przyglądając się plecom tamtego. Jori był kolejnym z co najmniej tuzina ludzi z Dwu Rzek, którzy przepraszali Perrina w ciągu ostatnich kilku dni. Wychodziło na to, że wszyscy czuli się winni szerzenia plotek o Perrinie i Berelain, choć nikt nie powiedział mu tego wprost.

Niech będzie błogosławiona Faile za to, czego dokonała. Dopatrzywszy wszystkiego, czego należało, Perrin nabrał tchu, dogonił kolumnę i przeszedł przez bramę.

„Przybywaj szybko, Rand” - pomyślał, a kolory zawirowały i skrzepły w wizję. „Czuję, że już się zaczyna”.

Mat poprzez drzewa przyglądał się iglicy przed sobą. Thom stał po jego lewej ręce, Noal po prawej. Za nimi melodyjnie pluskał niewielki strumień, dopływ pobliskiej Arinelle. Przed nimi rozciągała się trawiasta równina, a za nią wielka rzeka toczyła swe wody.