Выбрать главу

Pomagając sobie rękoma, którymi czepiał się jakichś krótkich, poskręcanych pnączy, wspiął się na zbocze. Pnącza pod dotykiem palców zdawały się ożywać i wić niczym robaki. Powoli zaczynało mu się robić ciemno przed oczyma. Dotarł w końcu na szczyt wzgórza - świat wokół wirował. Padł jak ścięty, krew spod przesiąkniętego bandaża sączyła się na ziemię.

Z przodu, przed nim coś się poruszyło. Zmrużył oczy. Nad głową, na niebie szalała nawałnica. W mroku zobaczył trzy postacie w czerniach i brązach poruszające się ze śmiertelna gracją. Myrddraale!

Nie. Zmrużył oczy, otarł je z łez i krwi. Nie, to nie były Myrddraale. To byli ludzie z twarzami zasłoniętymi czerwonymi zasłonami. Szli pochyleni, uważnie rozglądając się wokół siebie, znad pleców sterczały groty włóczni.

- Światłości niech będą dzięki - szepnął. - Aielowie. - Był w Andorze, kiedy przybył do miasta Rand al’Thor. Wszyscy wiedzieli, że Aielowie są na służbie Smoka Odrodzonego. Że on ich jakoś oswoił.

„Jestem bezpieczny!”.

Jeden z Aielów podszedł do Barrigi. Dlaczego miał na twarzy czerwoną zasłonę? To był niezwykły widok. A ponadto oczy tego Aiela były szkliste i twarde. Aiel tymczasem zsunął welon z twarzy i uśmiechnął się szeroko.

Miał zęby zeszlifowane w ostre kły. Jego uśmiech stał się jeszcze szerszy, dłoń sięgnęła do noża za pasem.

Barriga wymamrotał coś nieartykułowanie, widząc przed sobą tylko tę przerażającą paszczę i radość w ciemnych oczach tamtego - radość będącą zwiastunem mordu. To nie byli Aielowie. To było coś zupełnie innego.

Coś potwornego.

Rand al’Thor, Smok Odrodzony, spał spokojnie i śnił. Miarowo wdychał i wydychał chłodne rześkie powietrze. Białe obłoki delikatnie przepływały obok, muskając jego skórę wilgotnymi pocałunkami.

Jego tronem na dzisiejszą noc był płaski głaz na zboczu góry. Poprzez chmury przyglądał się zeń wąskiej dolinie. To nie było żadne prawdziwe, istniejące miejsce. To nie był nawet Świat Snów, gdzie walczył z Przeklętymi i przed którym tak go zawsze ostrzegano.

Nie, to był jeden z jego zwykłych snów. Ostatnio nad nimi też nauczył się panować. Były miejscem, gdzie mógł znaleźć odrobinę spokoju, gdzie mógł się zastanowić nad różnymi rzeczami, miejscem strzeżonym przez osłony. Jego ciało tymczasem spoczywało obok Min w ich nowym obozie na Polu Merrilora, pełnym zbrojnych Pograniczników. Egwene też tam była, w otoczeniu wezwanych przez siebie armii. Był gotów na konfrontację z nią. Liczył na nią.

Rankiem usłyszą jego warunki. Ale nie te, które ewentualnie musieliby spełnić, żeby nie zerwał ostatnich pieczęci - i tak je zerwie, niezależnie od tego, co Egwene sobie wyobrażała. Nie, monarchowie świata usłyszą, co muszą zrobić, aby on poszedł do Shayol Ghul i starł się z Czarnym.

Nie był do końca pewny, co zrobi, jeśli mu odmówią. Na pewno nie przyjdzie im to łatwo. Czasami dobrze było mieć reputację człowieka nieprzewidywalnego.

Oddychał głęboko, spokojnie. Tutaj, w jego snach wzgórza zieleniły się. Były takie, jakimi je zapamiętał. W tej zagubionej gdzieś w przestrzeniach Gór Mgły bezimiennej dolinie u jego stóp rozpoczęła się jego podróż. Nie była to jego pierwsza podróż ani też ostatnia, ale być może najważniejsza. A z pewnością jedna z najbardziej bolesnych.

- I właśnie wróciłem - szepnął. - Znowuż odmieniony. Człowiek wiecznie się zmienia.

Było jakieś dopełnienie w tym, że wrócił na to samo miejsce, na miejsce, gdzie po raz pierwszy zobaczył w sobie zabójcę. Miejsce, w którym po raz pierwszy postanowił uciec przed tymi, których powinien się trzymać. Zamknął oczy, ciesząc się wszechogarniającą pogodą ducha. Spokojem. Harmonią.

Z oddali dobiegł go krzyk bólu.

Rand otworzył oczy. Co to było? Wstał, rozejrzał się dookoła. Przecież to miejsce było wyłącznym wytworem jego umysłu, chronionym i bezpiecznym. Nie mogło…

Krzyk rozległ się znowu. Równie odległy. Zmarszczył brwi, uniósł dłoń. Sen wokół niego rozwiał się niczym mgła. Znajdował się pośrodku bezkresnej czerni.

„Tam” - pomyślał. W jednej chwili był w długim korytarzu wyłożonym boazerią z ciemnego drewna. Szedł szybkim krokiem, echo niosło odgłos obcasów uderzających o posadzkę. Ten krzyk. Zburzył jego spokój. Kogoś dręczył ból. Ktoś go potrzebował.

Zaczął biec. W końcu dotarł do drzwi na końcu korytarza. Pomalowane na brązowo drewno drzwi było powyginane i nadgryzione zębem czasu niby grube korzenie jakiegoś wiekowego drzewa. Schwycił za klamkę - następny korzeń - i szarpnął ku sobie.

Za drzwiami była ogromna komnata, bez śladu światła, czysta czerń jak w jaskini ukrytej głęboko pod ziemią. Czerń wnętrza zdawała się wchłaniać światło, pożerać je, gasić. Krzyk dobiegał gdzieś stamtąd. Był słaby, jakby mrok go tłumił.

Rand wszedł do środka. Pochłonęła go ciemność. Omalże namacalnie czuł jej dotyk na skórze, czuł, jak wysysa zeń życie niczym setki pijawek wysysających krew z żył. Nie bacząc na nic, szedł przed siebie. Nie potrafił się zorientować, skąd dobiega krzyk, szedł więc wzdłuż ścian, które pod palcami zdawały się kością: gładką, ale gdzieniegdzie popękaną.

Komnata była okrągła. Jakby znajdował się we wnętrzu gigantycznej czaszki.

„Tam!”. Dostrzegł przed sobą mgnienie światła, pojedynczą świeczkę, rozświetlającą krąg czarnego marmuru posadzki. Pomaszerował w tamtą stronę. Tak, tam ktoś był. Sylwetka wtulona w białą niczym kość ścianę. Kobieta o srebrzystych włosach, odziana w cienką białą sukienkę.

Nie krzyczała już, tylko płakała, cała się trzęsła, targały nią dreszcze. Rand przyklęknął obok niej, powiew wiatru spowodowany jego ruchem zakolebał płomieniem świecy. Jakim sposobem ta kobieta znalazła się w jego śnie? Czy była prawdziwa, czy też stworzył ją tylko jego umysł? Delikatnie położył jej dłoń na ramieniu.

Uniosła wzrok, spojrzała na niego łzawiącymi, zaczerwienionymi oczyma z twarzy, która była maską bólu.

- Proszę - rzekła błagalnym głosem. - Proszę. Jestem w jego mocy.

- Kim jesteś?

- Znasz mnie - szepnęła, ujmując jego rękę, ściskając kurczowo. - Tak mi przykro. Tak mi przykro. Jestem w jego mocy. Każdego wieczoru na nowo obdziera mą duszę ze skóry. Och, proszę! Niech to się skończy. - Łzy strumieniami popłynęły z jej oczu.

- Nie znam cię - upierał się Rand. - Nie…

Te oczy. Te piękne, przerażające oczy. Rand poczuł, jak oddech więźnie mu w gardle. Wypuścił jej dłoń. Twarz była mu nieznajoma. Ale znał tę duszę.

- Mierin? Ty nie żyjesz. Widziałem, jak ginęłaś!

Pokręciła głową.

- Żałuję, że nie umarłam. Żałuję. Proszę! On mieli moje kości i łamie je jak gałązki, a potem zostawia na śmierć, żeby w końcu Uzdrowić, ale tylko na tyle, abym nie umarła. On… - Urwała, jej ciałem wstrząsnął dreszcz.

- Co?

Oczy rozwarły się jej szeroko, odwróciła się, wtuliła w ścianę.

- Nie! - krzyknęła. - On nadchodzi! Cień duszy każdego człowieka, zabójca prawdy. Nie! - Odwróciła się znowu, sięgając ręką w stronę Randa, ale coś pociągnęło ją do tyłu. Ściana rozwarta się i mrok ją wessał.

Rand skoczył w ślad, próbował złapać… ale nie zdążył. Raz jeszcze mignęła mu biała sukienka, zanim wszystko pochłonęła ciemność. Zamarł jak wryty u wejścia w szczelinę w ścianie. Szukał spokoju, ale nie mógł go znaleźć. Zamiast tego odkrył w swej duszy nienawiść, rozpacz i - niby zwiniętego węża - pragnienie. To była Mierin Eronaile, kobieta, którą znał niegdyś jako lady Selene.

Kobieta, którą większość ludzi znała pod imieniem, jakie sama sobie przybrała. Lanfear.