Jego największym konkurentem w okolicy i cierniem w oku był właściciel Lipowej Alei. Teraz nareszcie miał szansę. Viljar Lind z Ludzi Lodu przepadł i w gospodarstwie zostały same dzieciaki. Było sprawą niezwykle prostą powiedzieć zwyczajnie, że Viljar był mu winien pieniądze. Te dzieciaki nie wpadną przecież na pomysł dokładnego zbadania sprawy. Zacznie od krowy, która bardzo by mu się przydała, a potem bez kłopotu zagarnie odpowiedni kawał ziemi…
Nagle drgnął. Zatrzymał się przed drzwiami obory.
– Co ty, dziecko, robisz tak późno na dworze? I to w nocnej koszuli? Natychmiast wracaj do domu!
Chłopiec patrzył na niego z uporem. Intruz machał rękami, chcąc przegonić dziecko, które nie miało więcej niż ze dwa lata. Jak ta dziewczyna tutaj wykonuje swoje obowiązki?
Malec czmychnął i pobiegł do domu. Przestraszony zając, pomyślał obcy ze złością i ujął klamkę.
W tym samym momencie usłyszał głuche warczenie, wydobywające się z jakiejś wielkiej gardzieli. Obejrzał się i stanął jak wryty.
Trzy potwornie wielkie psy szły na niego z rozdziawionymi paszczami, z rozjarzonych żółtych ślepi sypały się skry. Nie, to nie psy, to wilki! Wilki? Tu, w tak gęsto zaludnionej okolicy? Wśród tych pięknych willi?
Ale nie miał czasu dłużej się zastanawiać, bo bestie nie żartowały. Zbliżały się do niego wprawdzie bezszelestnie, ale ich zdecydowanie nie można było zrozumieć błędnie.
Jak oszalały rzucił się do ucieczki w stronę głównego domu Lipowej Alei, lecz wilki najwyraźniej sobie tego nie życzyły. Drogę do obory także mu odcinały i jedyne, co mógł zrobić, to uciekać na łeb, na szyję starą aleją wysadzaną lipami.
Próbował wzywać pomocy, ale chociaż natężał gardło, żaden głos się z niego nie wydobywał. Nigdy w życiu nie biegł tak szybko! W pobliżu nie było domów, w których mógłby szukać schronienia, musiał uciekać do własnej zagrody, ale to było daleko, a on słyszał za plecami kroki wielkich bestii, słyszał, jak stawiają łapy, ciężko, ale szybko, pewne swojej zdobyczy.
A on naprawdę nie był w formie, żeby podejmować takie wysiłki. Prowadził spokojne życie wraz ze swoją gospodynią, z którą w tajemnicy przed ludźmi dzielił też łoże i która wykonywała wszystkie najcięższe prace, bo on nie mógł się do niczego takiego zniżać, on tylko siedział i kalkulował, i prowadził interesy. Mniej lub bardziej pokrętne, ale czy ktoś kiedy dorobił się na uczciwości? Czy człowiek nie powinien przede wszystkim myśleć o sobie?
Wszystko to wirowało mu w głowie, gdy bez tchu, śmiertelnie przerażony pędził potykając się miedzą przez pola. Był już blisko celu, a bestie go jeszcze nie dopadły. Musi być wspaniałym biegaczem, mimo wszystko! Uciec takim ogromnym wilkom? Nikt chyba czegoś podobnego jeszcze nie widział!
Ale wilki? Skąd one się wzięły? W środku osady! Musiały przyjść zza wzgórz i wygłodniałe podeszły aż do zabudowań.
Wygłodniałe?
Wygłodniałe! Ratunku! Już widział potężne szczęki, miażdżące jego kości. Pierwsze kawałki ciała zostaną pożarte, kiedy on jeszcze będzie żył. Przerażenie narastało, gnał coraz szybciej, był to wyścig ze śmiercią.
Zaczął to jednak odczuwać w piersiach. Jakby mu się jakaś obręcz zaciskała wokół serca, czuł gwałtowny ból z tyłu głowy i brakowało mu powietrza. W ustach miał smak żelaza i krwi, był potwornie wyczerpany. Biegł już teraz wyłącznie dzięki sile woli, tylko instynkt samozachowawczy pchał go dalej.
Ale już widział schody swego domu. Próbował dostać się tam na czworakach w chwili, gdy gospodyni otworzyła drzwi.
– Jak też to pan wraca do domu? Dlaczego pędzi pan jak opętany?
– Wilki! Wilki! – zdołał wykrztusić i padł na schody. Chciał ostrzec, chciał wzywać pomocy, ale nie zdołał wydobyć już z siebie głosu.
– Co takiego? Wilki tutaj? Czy się panu w głowie pomieszało?
Przerażony pospiesznie odwrócił głowę. Podwórze było puste, pola także, nikogo na drodze.
Pojmował jednak, że ten szalony bieg skończył się dla niego źle. Ból w piersiach i z tyłu głowy stawał się nieznośny i po chwili mężczyzna pogrążył się w mroku.
– Panie gospodarzu, co pan robi? Jezu Chryste, nie chce pan tu chyba umrzeć?
Podniosła się śmiertelnie blada.
– Matko Boska, to prawda! Umarł! O, święci pańscy, co robić? Co będzie teraz ze mną?
– On uciekł – powiedział zdumiony Henning, który wyglądał przez okno. Stał tam, mimo że bardzo nie chciał patrzeć, jak jego ukochana krowa opuszcza na zawsze podwórze. – Widziałem, jak biegł aleją, jakby go ktoś gonił. Ale krowy nie wziął… Nieee…
– Co się stało? – zapytała Malin.
– Nic, już go nie ma. Ale zdawało mi się, że widzę wyraźnie… jakieś wielkie psy, a może wilki… Goniły go. Nie, to tylko cienie drzew w alei. Ale on uciekał, jakby mu śmierć deptała po piętach.
– Co się stało? Może go brzuch rozbolał?
Henning wciąż wyglądał przez okno.
– Co to za nim biegło, na Boga? Nie zdążyłem zobaczyć.
– No, cokolwiek to było, to jednak nie mogę uwierzyć, żeby wilki… – wtrąciła Malin trzeźwo. – Było pewnie tak, jak mówisz, cienie pod drzewami. Zrobiło się już dosyć ciemno.
Henning nie odpowiadał. Wciąż wpatrywał się w tamtą stronę, ale drzewa przesłaniały mu widok, a poza tym mroczniało coraz bardziej.
Malin westchnęła.
– Tak czy inaczej, dla nas to tylko odroczenie sprawy. On z pewnością tu wróci, z jego strony nic dobrego nas nie czeka.
Patrzyła zmartwiona na chłopca, który sprawiał wrażenie wstrząśniętego. Wciąż nie odrywał oczu od drogi, blady i przejęty.
Wilki? Ależ to czysty wymysł!
– Ja nie wierzę, że tata był mu winien pieniądze – powiedział w końcu Henning swoim dźwięcznym głosem, który ostatnio zaczynał się załamywać i czasami przechodził w donośny bas. – Ojciec zawsze bardzo się bał długów. Czy nie powinniśmy pójść do lensmana i zapytać, co mamy robić?
Malin nie bardzo wierzyła w pomoc ze strony władz. Ten nowy sąsiad był człowiekiem wpływowym. Przez dłuższy czas stali w milczeniu, bezradni.
Potem Malin weszła ciężkim krokiem na piętro i skierowała się do pokoju bliźniaków. Ulvar zdążył wślizgnąć się pod kołdrę, ale Malin widziała jego czerwone stopy. Bez wahania podniosła kołdrę i dotknęła nóg. Były lodowate.
– Ulvar, czy ty wychodziłeś na dwór? I znowu masz mokro w majtkach! Dlaczego ty nie mówisz, że ci się chce?
Poczuła, że zachowanie chłopca jest tą ostatnią kroplą, która przepełniła kielich goryczy. Śmiertelnie zmęczona ciężkim i denerwującym dniem poszła po suchą pieluchę.
Marco, ten cudownie piękny bliźniaczy brat Ulvara, leżał spokojnie w swoim łóżeczku i patrzył na nią. Z tym delikatnym, tajemniczym uśmiechem na kształtnych usteczkach.
Nieoczekiwanie Ulvar zaczął się śmiać. Ostrym, dzikim, niesamowitym śmiechem, od którego Malin przebiegł lodowaty dreszcz po plecach.
Dolina cieni śmierci…
Skąd pochodzą te słowa? Chyba z Biblii…
Jego wynędzniałe ciało walczyło ze śmiercią, nie miał co do tego wątpliwości. Wszystko wokół było zamglone, słyszał ciężkie uderzenia serca, pulsowanie pod skórą. Płuca wciągały powietrze powoli, boleśnie, z długimi przerwami. Jeśli uda mi się jeszcze ten raz…
Nie, zdawało się to niewykonalne.
Do domu, muszę wracać do domu! Muszę się na to zdobyć!
Czuję kołysanie, słyszę chlupot koło siebie. Czy to ta łódź śmierci?
Nie, to statek. Wiezie nas do domu.
Belinda… Gdzie ona jest?
Wierzę, że jest na statku. Zdaje mi się, że pastor tak mówił, ale może mi się tylko śniło? Ten dobry pastor, co my byśmy bez niego zrobili?
Krzyk Belindy na nabrzeżu. Jej śmiertelny strach przed wejściem na pokład.