Dość tych fantazji! nakazała sobie. I nie dotykaj jego stóp! Wymknęła się równie cicho jak przyszła i bezszelestnie zamknęła drzwi. Niespokojnie zeszła na dół, gdzie czekał na nią zdziwiony Henning.
Zmężniał ostatnio ten mały Henning. Niedługo będzie miał czternaście lat. Silny i zręczny, ale spojrzenie miał zmęczone i jakby pozbawione iluzji. Jak u starego człowieka.
Tak strasznie było go jej żal. Zbyt wielki ciężar spadł na jego barki.
– Co się stało, Malin?
Jemu nie chciała kłamać. Musieli się z tym wszystkim zmagać razem. Mieli tylko siebie.
– Wilk znowu się pokazał – powiedziała zdławionym głosem. – Tym razem tylko jeden. Uwolnił mnie od nieprzyjemnego człowieka.
Henning zbladł.
– Zamordował go?
– Nie. I musisz pamiętać, że tamten też nie został zamordowany przez wilki. One go tylko goniły. Umarł ze strachu i ze względu na słabe serce.
Chłopiec potwierdził. Twarz mu stężała z nagłej trwogi.
– Czy oni śpią? – zapytała cicho.
Henning odpowiedział równie cicho zmartwiałymi wargami:
– Nie wiem. Położyłem ich i zabrałem się do sprzątania w kuchni.
– Och, Henning – szepnęła Malin. – Co my poczniemy?
Przeżyli oboje bezsenną noc. A oboje tak strasznie potrzebowali snu!
Przy śniadaniu oczy Ulvara jarzyły się, a ich zwykle złocista barwa przybrała odcień zieleni; nieustannie wybuchał tym swoim okropnym śmiechem, którego tak nienawidziła. Był dziś ponad wszelkie swoje zwyczaje złośliwy, wylewał powolutku kwaśne mleko na obrus, kopał Henninga pod stołem, ciskał kaszą na ścianę i bez przerwy bardzo wyraźnie powtarzał paskudne przekleństwo, którego się właśnie nauczył.
Henning i Malin nie mieli nad nim żadnej władzy, kiedy wpadał w ten piekielny humor. W końcu uspokoił go Marco kilkoma cichymi słowami w ich tajemniczym języku. Ulvar zsunął się z krzesła i umknął pod okno jak skarcony pies.
Henning był zmęczony, tak okropnie zmęczony. Miał iść do pracy w polu, ale jedyne, czego dziś naprawdę potrzebował, to położyć się do łóżka i spać. Zmęczenie i bezradność miały podłoże psychiczne, Malin rozumiała to bardzo dobrze, bo sama też to odczuwała.
Nagle usłyszeli zdradzające podniecenie okrzyki Ulvara, siedzącego na parapecie.
Mam nadzieję, że to nie są znowu jakieś wilki, pomyślała Malin. Więcej już tego nie zniosę.
– Jakiś powóz tu jedzie! – zawołał Henning, który też podbiegł do okna.
Malin zwróciła uwagę, z jaką serdecznością położył rękę na ramieniu Ulvara. Malec jednak uwolnił się od niego. Owa niesamowita istota demonstracyjnie unikała tego rodzaju poufałości.
Malin westchnęła.
– Wygląda to na… karawan – powiedział Henning zamierającym głosem.
– O mój Boże, co ty mówisz?
Marco przyłączył się do Ulvara, obaj klęczeli na parapecie, przytuleni do siebie, i wyglądali przez okno. Malin podeszła do nich.
Z alei lipowej na dziedziniec wjeżdżał długi powóz. Na przednim siedzeniu widzieli dwóch mężczyzn i panią. Z tyłu stało coś, co naprawdę mogło przypominać trumnę.
Cóż za straszny widok, pomyślała Malin. Karawan z trumną wjeżdża na podwórze! Pytanie tylko, czy to rzeczywistość, czy też jedno z przywidzeń Ludzi Lodu. Pochodzą przecież z Ludzi Lodu, wszyscy czworo zebrani przy tym oknie.
Ale powóz był prawdziwy.
– Trzeba wyjść i zobaczyć kto to – powiedziała bezdźwięcznie.
Malcy natychmiast zeskoczyli z parapetu i pomknęli do drzwi.
– Nie, wy nie! Musicie zaczekać w domu, przywitacie się później. Najpierw my zobaczymy, kto to przyjechał.
Ulvar posłał jej miażdżące spojrzenie i zdzielił ją pięścią w kolano. Malin tak była przyzwyczajona do jego agresji, że nie zwróciła na to uwagi. Już dawno odkryła, że Ulvara nie należy karać. Wtedy jego nienawiść jest podwójnie gwałtowna i naprawdę niebezpieczna.
Henning i Malin wyszli na schody. Powóz zatrzymał się i jakiś mężczyzna zeskoczył na ziemię. Miał na sobie ubranie duchownego.
Coraz gorzej, pomyślała. Cóż to za kondukt do nas przybył?
Siedząca obok stangreta pani nie poruszyła się. Trwała wciąż pochylona do przodu. Z całej jej postaci biła jakaś rezygnacja, bezradność, jakby nieobecność. Stangret także pozostał na swoim miejscu.
Duchowny szedł im na spotkanie. Malin zauważyła, że Henning aż drży ze zdenerwowania i napięcia.
Biedne dziecko, myślała Malin rozżalona. Czy ten ksiądz nie ma rozumu? Żeby przyjeżdżać tu z umarłym? Zaraz jednak stwierdziła, że Henning nie spuszcza oczu z kobiety.
Malin jej nie znała, ale przecież w ogóle znała w tej parafii niewielu ludzi.
Rzuciła niepewne spojrzenie w stronę okna za sobą. Zobaczyła tam jednak dwa dziecięce nosy przylepione do szyby, rozpłaszczone z ciekawości. Dobrze, przynajmniej nie psocą chociaż przez chwilę.
Chociaż Marco nie psocił nigdy. On był wzorowym dzieckiem.
Henning krzyknął zdławionym głosem i chciał się rzucić do powozu, ale pastor chwycił go błyskawicznie za ramię.
– Spokojnie, chłopcze – powiedział cicho. – Ty jesteś Henning, prawda?
Chłopiec był zdolny tylko skinąć głową. Jego przerażone oczy nie przestawały wpatrywać się w kobietę obok stangreta. Pastor ukucnął przy nim, widział tylko jego.
– Musisz się zachowywać bardzo spokojnie, Henning. W przeciwnym razie mógłbyś narobić szkód. Tak, nie mylisz się. Tam siedzi twoja mama. Ale ona jest bardzo, bardzo chora…
Malin głośno wciągała powietrze. Ona także robiła co mogła, żeby uspokoić Henninga. Stała za nim, ręce położyła mu na ramionach.
– Pastor mówi po duńsku? – zwróciła się do gościa i sama czuła, że jest blada jak ściana.
– Tak. Przyjechałem z Thisted w Danii.
– A… jego ojciec? – zapytała, wskazując ruchem głowy powóz.
– On nie umarł – uspokoił ich pastor, a Henning drgnął gwałtownie. – Ale boję się, że bliski koniec jest nieunikniony.
Mały Henning stał jak posąg, jego opanowanie było nieprawdopodobne.
– Jestem już spokojny – zapewniał. – Czy mógłbym…?
– Powinniśmy działać bardzo ostrożnie – powiedział pastor. – Musimy wprowadzić twoją mamę do domu, to będziesz się mógł z nią przywitać. Najmniejsze wzruszenie mogłoby zabić twego ojca. I, Henning… Musisz być przygotowany na to, że mama może cię nie poznać!
– Może… nie poznać mnie?
– Od czasu katastrofy statku nie otrząsnęła się z szoku.
Biedny Henning! Jak on to zniesie, skoro jedyne, za czym tęsknił, to rzucić się w objęcia odnalezionym rodzicom i wypłakać swoją rozpacz i swoją radość!
Malin uświadomiła sobie teraz, że to nie trumna stoi na wozie, lecz jakaś wydłużona skrzynia, w której leży chory. Nie widziała go, bo skrzynia miała wysokie boki.
Woźnica pomagał kobiecie zejść z powozu. Malin nie znała Belindy, a teraz doznała wrażenia, że ma przed sobą bardzo zmęczoną, bardzo oszołomioną kobietę, nie rozumiejącą, co się dzieje, kobietę, której twarz zachowała jeszcze ślady dawnych ładnych rysów, a która jednak zestarzała się katastrofalnie i dużo za wcześnie.
– Trzymaj się z boku, Henning – szepnął pastor. – Dopóki nie wprowadzimy mamy do domu. Musimy pamiętać o twoim ojcu. Gdyby mama krzyknęła albo coś takiego, mogłoby to oznaczać dla niego koniec.
– Co mu jest? – zapytała Malin półgłosem.
– Gruźlica. Ostatnie stadium. Że on do tej pory żyje, to prawdziwy cud! Ale ja myślę, że on chciał…
– Oczywiście – rzekła krótko. – Dziękujemy za to!
Była tak zdenerwowana, że drżała. A jeszcze gorzej musiało być z Henningiem, który schował się za rogiem domu, kiedy pastor i Malin prowadzili niczego nie pojmującą Belindę.