Na schodach Belinda przystanęła i odwróciła się. Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale pastor pospieszył z wyjaśnieniami:
– Tak, tak, on też tu przyjdzie. Jego też przyniesiemy.
Malin uświadomiła sobie, że płacze. Raz po raz musiała ocierać łzy, które ją oślepiały. Viljar i Belinda żyją! Ale radosna nowina przemieniła się w nową rozpacz.
– Ja z wykształcenia jestem pielęgniarką – powiedziała do pastora, otwierając drzwi.
– Pani też? – zapytał zdumiony, ale z radością. – Tych dwoje uratowała duńska pielęgniarka. To ona przywróciła ich życiu. Tylko co to za życie? O mój Boże! – wykrzyknął przestraszony. – Zdawało mi się, że zobaczyłem małe diablątko!
Malin zapomniała o chłopcach.
– Nie, nie – zaprotestowała. – To tylko mały Ulvar. Nieszczęsne dziecko, które przyniosło ze sobą na świat taki okropny wygląd.
Chłopcy ponownie zniknęli w kuchni, a dorośli wprowadzili Belindę do pokoju. Biedaczka szła coraz wolniej. wzrok bezradnie błądził po ścianach. Od czasu do czasu pojękiwała cicho.
– Ja myślę, że ona poznaje mieszkanie – szepnął pastor.
Posadzili ją w fotelu.
– Może lepiej, żeby przywitała się z synem teraz, kiedy jest sama – zaproponowała Malin.
– Tak. Tak będzie najlepiej. Poproszę woźnicę, żeby dopilnował jej męża, a ja przyprowadzę chłopca.
Henning wszedł do salonu razem z pastorem. Malin widziała, że Belinda przygląda się pokojowi. Zdumiona, zaciekawiona, przesuwała dłonią po obrusie na stole. I wtedy wszedł syn…
Twarz miał wykrzywioną od wstrzymywanego płaczu.
– Mamo – pisnął cieniutko, idąc ku niej niepewnie.
Jej pusty wzrok zawisł na chłopcu.
– Mamo, ja jestem Henning!
Powoli, powoli w jej oczach pojawiło się światło. Wargi drżały bezradnie, wyciągnęła rękę i dotknęła swetra chłopca.
Pastor i Malin nie odważyli się poruszyć.
Z piersi Belindy wydobyło się głębokie, drżące westchnienie. Zmęczona twarz ożywiła się ledwie dostrzegalnie, było oczywiste, że toczy ze sobą walkę – czy może uwierzyć w to, co widzi, czy nie. W końcu jęknęła, długo i przeciągle, Henning nie był już w stanie dłużej nad sobą panować, upadł na kolana, wtulił twarz w jej ubranie i wybuchnął rozpaczliwym płaczem. Belinda przygarnęła go do siebie, kołysała wolniutko, tam i z powrotem, z policzkiem przytulonym do jego włosów, a łzy płynęły strumieniem z dawno już wyschniętych źródeł.
Pastor zwrócił się do Malin:
– Nie wiemy, ile ona pojmuje – szepnął. – Ale poznała go i to jest ogromny krok naprzód. Proszę tu z nimi zostać, a my z woźnicą przeniesiemy chorego do domu.
Malin trwała bez ruchu. W kuchennych drzwiach stały dwie małe postaci i zaglądały ciekawie do salonu. Tamtych dwoje w fotelu nie było w stanie zajmować się nikim oprócz siebie nawzajem.
Tak oto Viljar z Ludzi Lodu wrócił do Lipowej Alei. Dzięki niezłomnej sile woli nie umarł i zdołał dotrzeć do domu.
ROZDZIAŁ V
Położono Viljara w jego dawnym łóżku. I w końcu Malin mogła go zobaczyć.
Była wstrząśnięta. Ciało potwornie wychudzone, oczy zapadnięte głęboko, bardzo głęboko, trupio blada skóra, perlisty pot na czole i prawie niewyczuwalny oddech. Spotkała już kiedyś Viljara, ale miała wtedy sześć czy siedem lat, i było to w czasie, zanim on poznał Belindę. Mgliste wspomnienie, jakie zachowała z tamtego spotkania, w niczym nie zgadzało się z tym… teraz widziała po prostu żywego trupa.
Poprosili Henninga, by został z matką, bo nie wiadomo było, ile wzruszenia Viljar jest w stanie znieść. Nie mieli też pojęcia, czy Belinda odzyskała zdolność myślenia, czy nie, ale pastor miał rację: nigdy nie zrobi krzywdy Henningowi. Przez cały ten okropny czas spędzony w Danii opiekowała się Viljarem z najszczerszym oddaniem, bo zdawało jej się, że to Henning i że jest niemowlęciem. Malin uważała to za niewiarygodne, lecz pastor zapewniał, że ona naprawdę nie widzi rzeczywistości i żyje w jakimś swoim urojonym świecie. Widywano przecież obłąkane kobiety, które utraciły dzieci, jak przytulają do siebie zwinięte w tobołek ubranka albo pieszczą motek włóczki. Ale to przecież różnica, myślała Malin. Można uważać tobołek za niemowlę, ale żeby dorosłego mężczyznę? Nie znała jednak wszystkich zakamarków duszy ludzkiej ani strasznej siły rozpaczy.
Pastor pochylił się nad łóżkiem.
– Viljar – rzekł ostrożnie. – Czy ty mnie słyszysz? Jesteś już w domu. W domu, w Lipowej Alei.
Oczy chorego były zamknięte. Ale czyż w kąciku warg nie pojawił się słabiutki uśmiech?
– Tak. Dokonałeś tego – mówił dalej pastor. – A skoro dotarłeś tutaj, to reszcie też dasz radę.
Och, przyjacielu drogi, myślała Malin zrozpaczona. Czy ty naprawdę w to wierzysz? Viljar z Ludzi Lodu przeszedł już na drugą stronę granicy między życiem a śmiercią, czy ty tego nie widzisz? A powrót do domu będzie wstrząsem zbyt silnym, żeby mógł mu sprostać…
Ale ku jej wielkiemu zdziwieniu powieki chorego podniosły się wolno i oczy Viljara, kiedyś takie piękne, rozglądały się po pokoju. Odszukał wzrok pastora, wargi próbowały wypowiedzieć jakieś słowo, które pastor zrozumiał.
– Eliksir, oczywiście!
Wyjaśnił Malin, o co chodzi:
– Na pokładzie statku do Norwegii Viljar zdołał mi wytłumaczyć, że tu w domu macie jakieś lekarstwo, które może mu pomóc. – Malin dostrzegała sceptycyzm w oczach pastora, który jednak tłumaczył dalej: – Trudno było zrozumieć, co on mówi, ale to było coś o zielonej buteleczce. Na samym dole, w prawym rzędzie.
Patrzyła na niego nie rozumiejąc.
– I wymieniał też coś, co brzmiało jak: skarb!
– Tak, oczywiście, ależ jestem głupia! Zaraz przyniosę…
Wielki skarb z najcenniejszymi środkami znajdował się poza domem, w tajnej skrytce. Nie mogli go przechowywać w Lipowej Alei, to by było nierozsądne. W domu były tylko środki, które mogły się od czasu do czasu przydać. Po śmierci Sagi nie miał kto odziedziczyć skarbu – z wyjątkiem Ulvara, ale on był jeszcze dzieckiem, a poza tym…
Malin wyjęła zieloną buteleczkę. Nie wiedziała, że Viljar tak dobrze się zna na tych lekarstwach. Szczerze mówiąc, poważnie wątpiła w tę jego wiedzę. A zatem skąd wziął informację na temat eliksiru?
Zawartość buteleczki była gęsta niczym stara smoła i Malin nie mogła jej wydobyć nawet czubkiem noża. Ale na kuchni stało naczynie z gorącą wodą, wlała parę kropel do butelki i zanim lekarstwo się rozrzedziło, wróciła do sypialni.
Viljar skierował na nią swoje pozbawione blasku oczy.
– Saga? – zapytał.
Usiadła obok niego.
– Sagi nie ma – powiedziała łagodnie. – I już nie będzie. Ja jestem Malin. Witajcie w domu, oboje z Belindą.
Zamknął oczy. Zdawało się, że każde najdelikatniejsze nawet drgnienie jest dla niego udręką.
– Malin, córka Christera… Dziękuję.
Zrozumiała, co Viljar ma na myśli.
– Henning ma się dobrze – powiedziała. – jest teraz u swojej mamy i oboje płaczą ze szczęścia.
Viljar uśmiechnął się blado.
– Ale ty się niczym nie denerwuj – powiedziała Malin. – Nie myśl o niczym, leż tylko spokojnie! Niedługo zobaczysz Henninga. Lekarstwo zaraz będzie gotowe.
– Dobrze… Heike prosił mnie, żebym tego spróbował…
Heike?
I Malin zrozumiała. Ludzie Lodu znowu interweniowali.
– Zaraz ci je przyniosę – powiedziała z szerokim uśmiechem.
Kiedy Viljar wmusił w siebie łyżkę dość cierpkiej mikstury i odpoczął z pół godziny, pozwolono Henningowi pójść do ojca. Belinda została położona do łóżka w innym pokoju, a tak była zmęczona podróżą i wzruszeniami, że poddała się temu chętnie. Zasnęła, gdy tylko przyłożyła głowę do poduszki, a oni wciąż nie wiedzieli, czy odzyskała pamięć, czy nadal żyje w urojonym świecie własnych marzeń. Bali się strasznie, że nigdy się z tego nie wydobędzie.