Henning stanął przy łóżku ojca i patrzył wielkimi, pełnymi rozpaczy oczyma, co choroba zrobiła z tym człowiekiem, który był pod każdym względem jego ideałem. Viljar starał się nie denerwować, żeby dodatkowo nie obciążać swego udręczonego organizmu, ale to nie było takie proste.
Głos miał cichutki jak tchnienie wiatru.
– Synku mój! Jaki ty jesteś duży!
– A jaki dzielny! – wtrąciła Malin.
Henning nie wiedział, co powiedzieć. Jego ukochany ojciec był teraz dla niego obcym człowiekiem. Żywił dla niego współczucie, ale przecież nie tego Viljar oczekiwał od swego syna. Potrzebował jego miłości. A Henning był jak sparaliżowany, nie mógł się poruszyć i czuł się, jakby mu mowę odjęło. Cierpiał strasznie z tego powodu – chciał dać tak wiele, a nie potrafił dać nic.
Na szczęście chłopiec nie musiał nic mówić, bo zapomniał zamknąć za sobą drzwi i do pokoju wbiegły dwa nieprzytomnie już ciekawe szkraby. Tak długo przebywali bez opieki w kuchni, że Malin nie miała odwagi tam wejść i zobaczyć, co po sobie zostawili.
Teraz już malcy nie chcieli siedzieć sami.
Ku jej przerażeniu Ulvar wdrapał się na oparcie łóżka i wystawił głowę ponad krawędź. Viljar zobaczył go. Przez moment Malin wydawało się, że cała jej ostrożność poszła na marne, bo teraz Viljar z pewnością przeżyje szok. Nawet pastor miał trudności z zaakceptowaniem niesamowitego wyglądu tego małego trolla z niewiarygodnie wysokimi kośćmi policzkowymi, wąskimi, żółtymi oczkami nieustannie zmrużonymi w bezgranicznej wrogości wobec świata, z ciemnymi, potarganymi włosami, sterczącymi na wszystkie strony, no i te jego usta! Szerokie jak wrota, z ostrymi wilczymi kłami, pod nosem równie krótkim jak szerokim. Do tego kanciasty, nieproporcjonalny korpus, jakby ktoś jego ciało rozebrał na części, a potem poskładał na chybił trafił. Naprawdę nietrudno było uwierzyć, że to dziecko diabła, nie wiadomo skąd wzięte i przez jakąś tragiczną pomyłkę umieszczone wśród ludzi.
Ulvar był obciążony najbardziej jak to możliwe. Dostał wszystko, co należy do tego strasznego dziedzictwa, całe zło, potworność i nieposłuszeństwo.
Jeśli nie…?
Do nikogo nie był podobny, co do tego Malin nie miała żadnych wątpliwości.
Ale ona i Henning zostali uratowani w niezwykły sposób. Już trzy razy…
Viljar zaskoczył wszystkich. Popatrzył na małego potworka wysuwającego głowę znad oparcia łóżka i szepnął niemal niesłyszalnie:
– Kim ty jesteś?
Nie było w jego pytaniu nawet cienia niechęci. Tylko zdziwienie.
– To Ulvar. Synek Sagi.
– Sagi? No, tak, oczywiście. Mówiłaś, że ona nie żyje. Tak, to zrozumiałe. Biedna mała Saga…
Marco stał i dyskretnie czekał przy łóżku. Teraz Malin położyła ręce na jego ramionach i powiedziała:
– A to jest bliźniaczy brat Ulvara. Podniosę go, żebyś mógł zobaczyć. On ma na imię Marco.
Trzymała ślicznego chłopczyka. Spojrzenie Viljara spoczywało na nim długo.
– Mój Boże, co to może znaczyć? – szepnął w końcu i zamknął oczy.
Malin zwróciła się do Ulvara:
– Widziałeś? Tata Henninga cię lubi!
Ulvar wyciągnął język, a potem pluł i parskał długo ze złością.
– Miałbym go nie lubić? – szepnął Viljar wciąż z zamkniętymi oczyma i ze smutnym uśmiechem na wargach. – Zapominasz, że mój dziadek, Heike, był dla mnie we wszystkim wzorem.
Och, ale jest między nimi różnica, chciała powiedzieć Malin. Lecz zmilczała. Ulvar potrzebuje tyle akceptacji i dobrej woli, ile tylko możliwe.
Viljar znowu zapadł w drzemkę, więc opuścili pokój. Wszyscy z wyjątkiem Henninga, który chciał czuwać przy ojcu. Czuł się winny, bo nie przywitał go tak serdecznie, jak by chciał.
Malin zamyśliła się głęboko, wracając z Markiem do salonu. Ulvar pobiegł przodem i zabawiał teraz pastora, demonstrując mu, jak umie skakać po kanapie. Nie była w stanie go uspokajać.
Reakcja Viljara zaskoczyła ją. To nie Ulvar wzbudził jego zainteresowanie, lecz Marco. Spojrzała na stojącego przy niej malca. Zawsze widziała w nim idealne dziecko, które nie sprawiało najmniejszych kłopotów. Marzenie każdej matki, a w dodatku śliczny jak bóstwo.
Teraz popatrzyła na niego oczyma Viljara, nowymi oczyma, można powiedzieć. Marco był marzeniem, to prawda, i właśnie na to zareagował Viljar. Marco nie był dzieckiem z tego świata. Człowiek nie może być taki piękny, łagodny ani taki dobry. Ulvar nosił w sobie przekleństwo Ludzi Lodu, lecz, o paradoksie, był w tym bardziej ludzki niż ten jego idealny brat. Marco był synem Lucyfera, w każdym razie jeśli chodzi o wygląd.
Malin pomyślała o Sadze. Jeśli ojciec chłopców, Lucyfer, był równie piękny, to doprawdy trudno mu się było oprzeć!
Zaczęła pojmować, że nie tylko Ulvara muszą chronić przed bezmyślnością otoczenia. Marca także. Ktoś tak doskonały nie może istnieć na pełnym ludzkich ułomności świecie. Nikt mu nie wybaczy jego odmienności.
Boże, dopomóż nam, modliła się Malin. Jak zdołamy wychować te dzieci? Ulvara tak, aby zaczął pojmować różnicę między dobrem a złem, sprawiedliwością i niesprawiedliwością. I Marca tak, by na tym złym świecie zdołał ochronić swoją szlachetną duszę. Nie wolno dopuścić, żeby tego chłopca coś okaleczyło. Nie wolno na to pozwolić.
Choć wszystko tego dnia było po prostu chaosem, Malin musiała myśleć o swoich normalnych obowiązkach. Porozmawiała z parobkiem, żeby zajął się inwentarzem, bo Henning nie może dziś pracować. Sama zabrała się do przygotowania jedzenia, bo pastor musiał jechać dalej.
Cóż to za wspaniały człowiek! Jak zdołają mu podziękować za to, co zrobił?
Westchnęła i zaczęła nakrywać do stołu.
W sypialni Viljar ocknął się z drzemki. Ostrożnie otworzył oczy i spojrzał na swego małego syna, który siedział na krześle przy łóżku, wyprostowany jak świeca, napięty i czujny, w każdej chwili gotów do pomocy.
Viljar uśmiechnął się żałośnie, nie wiedząc zresztą nawet, czy ten uśmiech ukaże się na wargach, taki był zmęczony. Swoją okaleczoną dłonią poszukał ręki syna, ale bał się, że ramię nie zareaguje na sygnał z mózgu.
Widocznie jednak zareagowało, bo Henning zauważył słaby ruch ojca i ujął jego rękę. Viljar mógł znowu zapaść w ten stan pół snu, pół jawy.
I tak trwali, trzymając się za ręce, ojciec i syn, dopóki zmrok nie zaczął zapadać nad Lipową Aleją.
Fakt, że wygląd pastora nie został jeszcze do tej poro opisany, złożyć trzeba na karb tego, że właściwie nie bardzo jest co opisywać. Był to człowiek ani stary, ani młody, ani blondyn, ani ciemny, oczy miał nijakie, ani szare, ani piwne. Gdyby nie duchowne szaty, ginąłby całkowicie w tłumie, taki był anonimowy.
Ale kiedy się go już zauważyło i lepiej poznało, ujawniały się jego liczne i wspaniałe zalety. Już samo to, że nadzwyczaj serdecznie i ofiarnie zajął się nieszczęsnym Viljarem i jego żoną, że nie zostawił ich własnemu losowi gdzieś po drodze, świadczy o nim jak najlepiej. On naprawdę rozumiał, czym jest kapłańskie powołanie. Z tego zresztą powodu narażał się często niektórym innym duchownym w Danii, bo nie zawsze stosował się do reguł Kościoła. A jak wszyscy wiedzą, istnieje spora przepaść między Kościołem a chrześcijaństwem. Wiele, bardzo wiele dziwnych skorup nałożono na to, co początkowo było religią chrześcijańską. Te pancerze zostały stworzone w toku dziejów przez niektórych ojców Kościoła, a pierwszym z nich był Paweł. On nałożył bardzo gruby pancerz na naukę Chrystusa i stworzył całą szkołę „poprawiaczy”.