Malin, która była osobą umiarkowanie religijną, od pierwszej chwili żywiła do pastora szczerą sympatię i postanowiła, że teraz będzie pilniej uczęszczała do kościoła.
Zdawała sobie jednak sprawę, że jej dobre chęci od początku są skazane na unicestwienie. Pastor w ich parafii swoimi pełnymi gróźb kazaniami był w stanie uśmiercić wszelką pobożność.
Usiedli do stołu, żeby nareszcie coś zjeść. Malin musiała nieustannie sadzać Ulvara z powrotem na krześle, on jednak wolał ciągnąć woźnicę za wąsy. Od początku był zafascynowany potężnymi wąsiskami gościa. Przed chwilą porwał zapałki i chciał mu te wspaniałe wiechcie podpalić. Dopiero spokojne upomnienia Marca zdołały go powstrzymać. Ulvar parskał i wykrzykiwał przekleństwa pod adresem brata, ale posłuchał. W tej parze Marco był osobowością dominującą, choć trzymał się zawsze spokojnie na uboczu.
Ten niezwykły dzień jakoś mijał. Nawet, zdaniem Malin, mijał zbyt szybko. Musiała biegać jak w ukropie od jednej pracy do drugiej, żeby podołać wszystkim domowym obowiązkom, jednocześnie rozmawiała z pastorem, zajmowała się dziećmi, zaglądała do Henninga, żeby dać mu coś do zjedzenia, krzyczała na Ulvara i sprzątała po nim, bo akurat dzisiaj malec był we wspaniałym humorze i psocił jak najęty, dbała o to, by gościom niczego nie brakowało, aż w końcu poczuła, że w głowie jej się kręci ze zmęczenia.
Pastor postanowił, że przenocuje w Lipowej Alei. Sama go zaprosiła i była mu wdzięczna, że zaproszenie przyjął, ale dla niej oznaczało to nowe obowiązki, przygotowanie dwóch pokoi, świeża pościel i wszystko co trzeba…
Kiedy nareszcie mogli usiąść do późnego obiadu, Malin odetchnęła na chwilę. Posadziła Ulvara na krześle i mogła spokojnym głosem zapraszać gości do jedzenia.
Nagle podskoczyła. Henning! Chłopiec musi coś zjeść. Cały dzień siedzi wiernie przy łóżku chorego. Mówiła „łóżko chorego”, choć w głębi duszy myślała: „łóżko umierającego”.
Zmrok już zapadł, więc wzięła ze sobą lampę.
Stanęła w progu i uśmiechnęła się smutno. Henning zasnął. Nadal siedział na krześle przy łóżku, a głowę położył na nogach ojca. Ojciec i syn wciąż trzymali się za ręce.
Malin wróciła do gości. Chłopiec zje później.
Wróciła w odpowiedniej chwili, bo znowu musiała interweniować. Rozdokazywany Ulvar bombardował gości ziemniakami. Malin była przepracowana i tym razem wybuchnęła gwałtowną złością. Złapała Ulvara za kark i syknęła przez zęby:
– Będziesz siedział spokojnie czy nie, ty moje nieszczęście?
I właśnie w tej chwili drzwi się otworzyły i stanęła w nich zaspana Belinda.
Malin i pastor wstali natychmiast i uprzejmie zapraszali ją do stołu. W napięciu oczekiwali jej reakcji, wciąż nie wiedząc, w jakim stanie psychicznym się znajduje.
Belinda pocierała czoło i spoglądała bezradnie to na jedno, to na drugie. Zdawało się, że pastora poznaje, lecz pozostali budzili w niej lęk.
– Tlętna lownica – oświadczył Ulvar, co, rzecz jasna miało znaczyć: wstrętna czarownica.
Malin miała nadzieję, że Belinda nie rozumie jego dziecinnego bełkotu. Że wygląd dziecka przerażał Belindę, nie ulegało wątpliwości.
– To jest mamusia Henninga, dzieci – powiedziała Malin do bliźniaków.
Ulvar pokazał język i wydał z siebie przeciągły ryk.
– Czy ja spałam? – spytała Belinda, która jakby nie miała odwagi na nich spojrzeć.
– Tak. Przespałaś się chwilkę.
Ale Belinda zdaje się nie to miała na myśli.
– Nie wiedziałam, że mamy gości.
Pastor i Malin patrzyli po sobie.
– Gdzie jest Henning? – zapytała Belinda. – I mój mąż?
– Są w sypialni. Obaj – wyjaśnił pastor pospiesznie.
– Obaj? Obaj – powtarzała niepewnie, jakby nie mogła połączyć dwóch różnych wydarzeń.
Nagle spojrzała na swoje ręce i podniosła w górę rękaw.
– O Boże – szepnęła wstrząśnięta. – Jaka ja jestem chuda!
– Byłaś bardzo chora, Belindo – rzekł pastor przyjaźnie. – Ale teraz najgorsze już minęło.
– Byłam chora? Nie pamiętam.
– Ale byłaś też bardzo, bardzo dzielna – dodał pastor. – Bo twój mąż był jeszcze bardziej chory niż ty, a ty zdołałaś utrzymać go przy życiu.
Tego najwyraźniej nie mogła zrozumieć.
Zatrzymała na Ulvarze przerażone, badawcze spojrzenie, ale nie wyglądała na zaskoczoną.
Wychudzonymi palcami dotykała warg.
– Ja… To takie dziwne, ale ja… nic nie rozumiem.
– Wszystko jest w najlepszym porządku – zapewniała Malin. – Usiądź teraz do stołu, Belindo, i zjedz coś. A potem porozmawiamy.
Belinda rozejrzała się po pokoju, jakby kogoś szukała. – Saga? – zapytała.
– Sagi tu nie ma – wyjaśniła Malin pospiesznie. – Ja przyjechałam na jej miejsce. jestem Malin, córka Christera.
– Aha, Christer…
Opadła na krzesło. Z wielkim rozczarowaniem stwierdzili, że w jej wzroku wciąż przeważa ów pusty wyraz. Ale przeważa, a nie panuje.
Domyślali się, że uważa za rzecz dziwną, iż obcy ludzie traktują ją w jej własnym domu jak gościa, ale zbyt była niepewna, żeby protestować.
– Viljar? – zapytała znowu.
– On śpi w swoim łóżku – wyjaśnił znowu pastor. – Henning jest u niego.
– Henning – szepnęła z czułością w głosie.
I nagle się zaniepokoiła. Pocierała jedną rękę o drugą. Malin zauważyła, że są one sine, jakby zmarznięte, teraz w środku lata. I takie chude, że prawie przezroczyste. Musiała je odmrozić w tej łodzi, pomyślała Malin. Ale nie tak strasznie jak Viljar. Wzruszona myślała, jak on musiał osłaniać żonę przed lodowatą wodą i mrozem kosztem własnego zdrowia.
Belinda chciała coś powiedzieć, zdawało się, że nie weźmie nic do ust, dopóki tego nie powie.
– Kto… Kto to był u mnie przed chwilą?
– Nikt do ciebie nie wchodził – powiedziała Malin zdumiona. – Chcieliśmy, żebyś mogła spać spokojnie.
Belinda zaprzeczyła energicznie.
– Ale ktoś tam był. Ktoś powiedział do mnie: A teraz spróbujesz używać głowy, ty stara idiotko!
Halucynacje? Czy jest z nią aż tak źle?
– Co ty mówisz? – zapytała Malin zaszokowana. – Nikt by się do ciebie nie odezwał tak niegrzecznie!
– Nie, ale dziwne w tym wszystkim było… Szukała odpowiednich słów. – Dziwne było to, że potem było mi jakoś łatwiej myśleć. Mimo to wszystko jest takie… rozmazane, niejasne, nie wiem, gdzie jestem, to znaczy wiem, jestem w domu, ale wszystko jest takie dziwne i tylu rzeczy brakuje…
– Tak, porozmawiamy o tym później, Belindo. Ale jeśli naprawdę uważasz, że ktoś u ciebie był, to ja myślę, że to mogli być tylko przodkowie Ludzi Lodu. Viljar opowiadał mi właśnie, że Heike…
– Nie, to nie był Heike! ja go przecież znałam!
Malin zastanawiała się.
– Skoro ten ktoś zwrócił się do ciebie tak bez szacunku, to… myślę, że to mogła być Sol. Ona miała podobno taki niewyparzony język.
– Nie, nie, to był ktoś inny. Ktoś…
Zastanawiała się, marszcząc brwi.
– Nie, to nie był żaden duch. To była żywa istota. Z krwi i kości.
Z nieczystym sumieniem Malin spojrzała pastorowi w oczy. Dzieci nie umieją jeszcze mówić, pomyślała. Bogu dzięki!
Belinda zaczęła pić mleko.
– Co to za dzieci? – zapytała uprzejmie. – Czy to twoje, Malin?
Malin nie wiedziała, ile może powiedzieć. Ale zebrała się na odwagę i wyjaśniła:
– Nie. To są bliźniaki Sagi.
– Sagi? – zdziwiła się Belinda. – Ale one przecież… są takie duże!
– Ty byłaś bardzo długo chora, Belindo – rzekła Malin łagodnie. – musisz przyjąć to do wiadomości, a wszystko szybciej się ułoży. I będzie łatwiejsze.