– Lżej ci teraz? – zapytała Malin.
Belinda wyprostowała się.
– Chyba tak. Ale nigdy tego nie zapomnę.
– Wiemy o tym. Myślę zresztą, że my też nigdy nie zapomnimy tego, co nam opowiedziałaś. A co dopiero ktoś, kto przeżył! Nic dziwnego, że wolałaś żyć w świecie, który nie istnieje!
Malin była wdzięczna losowi, że dzieci nie rozumiały, o co w tym wszystkim chodzi. Zresztą Ulvar zasnął z głową opartą o stół.
Belinda siedziała zamyślona.
– Myśli o Henningu też były trudne do zniesienia – powiedziała. – Nie móc do niego wrócić, nie wiedzieć, co się z nim dzieje. Tęskniłam za nim tak strasznie.
Kompensacja, pomyślał pastor. Z rozpaczy wyobraziła sobie, że chory mąż jest dzieckiem, które utraciła. To jej dziecinne gaworzenie…
Malin podniosła się.
– Chyba powinnam położyć dzieci – powiedziała. – A biedny Henning śpi w nogach łóżka Viljara. Belindo, czy możesz dzisiejszej nocy spać w tym pokoju, w którym spałaś po południu?
Belinda podniosła się także.
– Ja… Tak bym chciała być z Viljarem. I z Henningiem.
Wahali się przez chwilę, a potem Malin skinęła przyzwalająco głową.
– Przecież i tak musimy obudzić Henninga, to narobimy zamieszania. W sypialni jest podwójne łóżko. Możesz tam spać. A Henning wróci do swojego pokoju… Tylko, Belindo… Musisz wiedzieć, że Viljar jest umierający!
– Wiem o tym – szepnęła zrozpaczona. – Wiesz, ja teraz pamiętam dużo więcej. Nie bój się, nie wpadnę w histerię.
Pogładziła główkę śpiącego Ulvara.
– Taki sam jak Heike – szepnęła. – Tacy są do siebie podobni. Chociaż, jeśli mówiono, że Heike wygląda groteskowo, to i tak ten mały jest jak jego karykatura. I – dodała zamyślona – zdaje się, że nie taki dobry jak Heike.
Niestety, Malin w pełni się z nią zgadzała!
Henning leżał dokładnie tak samo jak przedtem, kiedy Malin przychodziła tu z jedzeniem.
Belinda podeszła do łóżka i patrzyła na śpiących.
– Oni są moi – powiedziała z błyszczącymi oczyma. – Są moi, kocham ich. I teraz znowu jestem silna. Oni mnie potrzebują.
– Tak. Wiemy o tym – potwierdziła Malin.
Kiedy następnego dnia Malin weszła do sypialni ze śniadaniem, z depczącym jej po piętach Henningiem i malcami jako dodatkową asystą, ku swemu wielkiemu zaskoczeniu stwierdziła, że Viljar nie śpi. Belinda wsparta na łokciu okrywała kołdrą jego piersi.
– Malin – szepnął z bladym uśmiechem. – I cała procesja! Wy nas rozpieszczacie!
– Jeszcze by tego brakowało! – rzekła Malin trzeźwo. Postawiła tacę na stoliku i wszyscy zaczęli pomagać leżącym.
Viljar popatrzył na nią.
– Wiesz, dzisiaj czuję się naprawdę dobrze.
– I wyglądasz też dużo lepiej. Myślisz, że to lekarstwo ci pomogło?
– To możliwe… Ale kto to przychodził do mnie dzisiaj w nocy?
– No, był tu Henning. I Belinda.
– Nie, nie, to był ktoś inny. I w bardzo niewyszukanych słowach zażądał, żebym przestał się nad sobą roztkliwiać. Powinienem teraz okazać trochę siły woli i charakteru, krzyczał na mnie.
Malin i Belinda wymieniły spojrzenia. Brzmiało to niemal dokładnie tak samo jak słowa skierowane do Belindy.
– Och, myślę, że to jeden z naszych przodków – oświadczyła Malin pozornie swobodnym tonem.
– Nie – zaprotestował Viljar. – To była żyjąca istota. I… ja myślę, że to mi pomogło. Naprawdę czuję się teraz silniejszy.
Malin nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć. Widziała przecież, że Viljar dotarł do domu umierający. I choć teraz nadal był skrajnie wycieńczony, to przecież nikt, kto na niego spojrzał, nie myślał o śmierci. Tlił się w nim słaby płomyk życia, który nie zamierzał gasnąć. A Belinda? Nikt by przecież nie powiedział jeszcze wczoraj, że ta nieszczęsna istota, nie mająca pojęcia, na jakim świecie żyje, kiedykolwiek wypowie choćby jedno rozsądne słowo. A teraz! Przytomna i silna, zdecydowana walczyć o swoich bliskich.
Tutaj mogło być tylko jedno wytłumaczenie: Viljar i Belinda otrzymali pomoc.
Ale skąd?
Od kogo?
To była trudna do rozwiązania zagadka.
To oczywiście fantastyczne, że Viljar i Belinda wrócili do domu. Nie mogło się stać nic lepszego, choć i tak już przepracowanej Malin przybyło jeszcze zajęć. Viljar wciąż był bardzo słaby, ale iskra życia została w nim wzniecona i dzielnie walczył o jej utrzymanie. Belinda też była okropnie wyczerpana, wybuchała płaczem, jeśli tylko cokolwiek stawiało jej opór, gdy na przykład skarpetka upadła jej na podłogę albo grzebień zaplątał się we włosy. Żadne nie było zdolne do wysiłku, zdawało się, że lada podmuch wiatru może każde z nich przewrócić. Henning i Malin musieli nieustannie uciszać chłopców i to wszystko bardzo szarpało im nerwy.
Malin zastanawiała się, czy nie powinna wyprowadzić się gdzieś z bliźniakami Sagi, ale o tym mała rodzina w Lipowej Alei nawet słyszeć nie chciała.
– Oprócz twoich rodziców w Szwecji, Malin, jesteśmy ostatnimi z Ludzi Lodu – mówił Viljar, który teraz mógł już czasem posiedzieć trochę w łóżku. – Reprezentujemy wszystkie trzy odłamy rodu i musimy trzymać się razem. Jeszcze by tego brakowało, żebyś się gdzieś tułała z dziećmi! A poza tym co my byśmy zrobili bez ciebie? Prosimy cię, zostań, jeśli możesz!
To prawda, co Viljar mówił o rodzinie. On sam należał do linii Heikego, Malin do linii Arva Gripa, a chłopcy do linii Anny Marii Olsdotter. Ojciec Viljara, Eskil, łączył w sobie krew Paladinów i Lindów z Ludzi Lodu dzięki temu, że jego ojciec, Heike, ożenił się z Vingą. Rodzina Malin stanowiła dość izolowaną gałąź Ludzi Lodu; trzeba by się cofnąć prawie do Tengela Dobrego, żeby znaleźć pokrewieństwo z resztą rodu.
Mimo to Ludzie Lodu zawsze trzymali się razem. W ciągu trzystu lat nie zerwali kontaktów, zawsze gotowi nieść pomoc krewnym w potrzebie.
Teraz jednak Malin była taka zmęczona! Podwójne obciążenie opieką nad chorymi i pracą w domu, odpowiedzialność za malców, wszystko to wyczerpało nawet jej siły.
Pewnego wieczora, kiedy siedziała na łóżku i masowała swoje obolałe stopy, wyrwało jej się westchnienie:
– Czy ja kiedyś będę miała czas pomyśleć o sobie?
Ale przecież wybrała zawód pielęgniarki. A pielęgniarce takie myśli nie przystoją.
Wybrała ten zawód i gdyby miała wybierać jeszcze raz, zrobiłaby to samo!
ROZDZIAŁ VI
Była jesień roku 1870.
Dwudziestoletni Henning rąbał na podwórzu Lipowej Alei drzewo. Wyrósł na bardzo postawnego młodzieńca o szerokich ramionach i ciepłym, przyjaznym uśmiechu, który ujawniał się głównie w oczach, jakby wypływał gdzieś z głębi życzliwej ludziom duszy.
Ojciec, Viljar, pomagał mu układać drewno na zimę. jego okaleczone ręce nie wszystko mogły robić, dzielili więc z synem prace tak, żeby wszystko było zrobione na czas.
Viljar był zdrowy. Stał się cud, mówili doktorzy. Co prawda trzeba było kilku lat, by w pełni doszedł do siebie, ale jeśli ktoś znajdzie się już niemal u kresu, to niełatwo mu się wyrwać ze szponów śmierci. Dziwne też, że nikogo nie zaraził chorobą, nawet słabowitej Belindy.
Ona zresztą znajdowała się teraz w znakomitej formie i prowadziła dom bez zarzutu. Chociaż w tym pomagała jej Malin, która wciąż u nich mieszkała…
Malin musiała zostać w Lipowej Alei. Bez jej pomocy Belinda nie dałaby sobie rady z Ulvarem. Viljar i Henning mieli swoje zajęcia w gospodarstwie, nie mogli ciągle być pod ręką. Ulvar zupełnie się z Belindą nie liczył, żywił dla niej wyłącznie pogardę. Oczywiście parskał i robił miny także do Malin i większego szacunku też dla niej nie miał. Mimo to w jakiś sposób ją akceptował. To przecież ona i Henning zajmowali się osieroconymi chłopcami od chwili ich urodzenia.