Malin eksplodowała:
– Rany boskie, jest na pewno mnóstwo innych możliwości! Dlaczego nie założyć nowego cmentarza dalej od kościoła, na terenie leśnym?
– Tak daleko od kościoła? – rzekł wyniosły urzędnik. – To niemożliwe.
– Jeszcze zobaczymy! – prychnęła Malin.
Surowy pan zastosował najgorszą taktykę, jaką posłużyć się może osoba urzędowa wobec interesanta. Wrócił mianowicie do swojej przerwanej jej wejściem pracy papierkowej, zaczął przekładać jakieś dokumenty na biurku, zwracając się jednocześnie do Voldena:
– Jeśli papiery dla dystryktu są gotowe, to proszę mi je przynieść.
– Tak jest, panie Johnsen.
Volden dał znak Malin, że audiencja skończona i że powinna wraz z nim opuścić gabinet. Malin jednak nie mogła powstrzymać się od złośliwości pod adresem Wielkiego:
– Małżonka była bardzo wściekła dziś rano?
Spojrzał na nią ze złością, lecz Malin nie uznała za stosowne niczego wyjaśniać. Nie była tylko pewna, czy gwałtowny rumieniec na twarzy pana urzędnika był wynikiem gniewu skierowanego przeciwko niej, czy raczej doznanego upokorzenia.
Ostatnie, co zobaczyła, to że pan Johnsen wyjmuje z biurka butelkę z lekarstwem przeciwko zgadze.
Młody Volden był głęboko oburzony, czemu dał wyraz, gdy znaleźli się w hallu.
– Panno Christersdotter. Zachowała się pani bardzo…
– Chciałabym zobaczyć ten plan, który pan sporządził. I proszę nie zaciskać warg w ten sposób. Bardzo panu z tym nie do twarzy. A jeśli pan nie przestanie, to niedługo będzie pan wyglądał tak samo jak ten pański Johnsen.
Zdawało jej się przez sekundę, że ta myśl go przeraziła. Poza tym Volden się bał, że inni urzędnicy usłyszą, co Malin mówi.
– Ja tego planu nie mam – bąknął pod nosem.
Malin przyglądała mu się z przechyloną na bok głową.
– Pan naprawdę mógłby wyglądać interesująco – rzekła krytycznie. – Ale skupiona mina urzędnika pasowałaby raczej starej pannie, a pan przecież nie zamierza zostać nikim takim, prawda?
Nad głową młodego urzędnika pojawiła się gradowa chmura. Malin nie miała w zwyczaju obrażać ludzi, ale pogardliwe potraktowanie jej przez obu gminnych funkcjonariuszy sprawiło, że przestała liczyć się ze słowami.
Miała już dwadzieścia osiem lat i uważała, że ma prawo wymagać takiemu zarozumiałemu smarkaczowi jak Volden, co o nim myśli. No, może niekoniecznie smarkaczowi… Musiał się i on zbliżać do trzydziestki, ale już teraz zachowywał się jak skostniały znawca paragrafów, dla którego nic poza tym się nie liczy.
– W porządku, skoro pan nie ma tych planów, to proszę mi pokazać na miejscu, co panowie postanowili z tym cmentarzem zrobić.
– Mamy iść na cmentarz? – zapytał przestraszony.
– Oczywiście, a gdzieżby? O ile się orientuję, to pański dzień pracy już się skończył. Może pan w drodze do domu wstąpić ze mną na cmentarz. Małżonka zaczeka ten kwadrans z obiadem.
– Ja nie mam małżonki – odparł przez zęby. – I nie zamierzam wysłuchiwać pani impertynencji.
Malin odwróciła się na pięcie i ruszyła ku drzwiom.
– W porządku, w takim razie zwrócimy się do znajomego sędziego Sądu Najwyższego, który zazwyczaj pomaga nam w różnych kłopotach prawnych.
Było to jawne kłamstwo, bo w tych czasach Ludzie Lodu nie mieli żadnych ustosunkowanych przyjaciół.
Ale jej słowa zrobiły wrażenie.
– Dobrze, mogę pani pokazać ten cmentarz – syknął ze złością. – Tylko po to, by panią przekonać, że innego wyjścia nie ma.
– Wspaniale – powiedziała Malin.
I nie domyślała się nawet, do czego to wszystko doprowadzi.
ROZDZIAŁ VII
Odległość od siedziby gminy do cmentarza nie była duża, ale napięcie, jakie między idącymi panowało, dało im się we znaki.
Słów padło niewiele.
Prawdę powiedziawszy, nikt się nie odezwał.
Malin unikała patrzenia na Voldena. Skonstatowała jedynie, że jest wysoki i dość dobrze ubrany, choć niezbyt kosztownie. Ale urzędnik państwowy czy gminny nie jest na ogół człowiekiem szczególnie dobrze sytuowanym. Kurczowo ściskał rękawiczki w szczupłej i bardzo ładnej ręce i wyciągał nogi tak, że Malin robiła trzy kroki, gdy on stawiał tylko jeden. Niezbyt to uprzejme z jego strony, trzeba powiedzieć.
Volden był wzburzony i z trudem znosił towarzystwo tej upartej istoty, która tak bez ceregieli wtargnęła do urzędu. Jego piękny plan zmian na cmentarzu! No, plan był co prawda Johnsen, ale to Volden go tak pięknie wyrysował! Zawsze sporządzał bardzo ładne i staranne plany, przełożeni chwalili go za to.
Żeby się tak upierać przy zachowaniu jakichś prastarych grobów! Sentymentalny nonsens!
Mimo wszystko tłukła mu się po głowie nieprzyjemna myśl o ochronie zabytków kultury. Ale jakie znaczenie kulturowe mogą mieć jakieś stare groby na wiejskim cmentarzu? Chyba tylko dla najbliższej rodziny!
Cóż za głupstwa!
Spoglądał spod oka na idącą obok niego młodą kobietę. Nic szczególnego, takie osoby zapomina się zaraz, gdy tylko przestaje się na nie patrzeć. Była jednak niezwykle starannie i ładnie ubrana, prosto, ale ze smakiem. Zwrócił na to uwagę zaraz, gdy tylko weszła do urzędu. Ludzi Lodu znał tylko ze słyszenia. Podobno mają zupełnie wyjątkową historię, tak przynajmniej mówi się w okolicy, ale on nigdy nie próbował się dowiedzieć, na czym wyjątkowość ta miałaby polegać. Teraz mieszkają w Lipowej Alei, trzymają się na uboczu i bardzo rzadko spotykają z innymi ludźmi w parafii. Być może ze względu na dziecko, jakie się tam wychowuje, upośledzonego chłopca, którego prawdopodobnie należałaby oddać do zakładu zamkniętego, bo jest niebezpieczny dla otoczenia. Oni jednak ręczyli za niego, zobowiązali się dbać o malca tak, żeby nic się nie stało.
Volden słyszał jakieś opowieści o skandalicznym zachowaniu chłopca w szkole, do której parę lat temu chodził podobno przez tydzień. Od kiedy przestał szkołę odwiedzać, nie było już na niego skarg. Może trzymali go pod kluczem?
Pospieszne spojrzenie na pannę Christersdotter powiedziało mu, że w tym przypadku podobna ewentualność nie wchodzi w rachubę.
Słyszał, że ona jest pielęgniarką. Tak, to by się mogło zgadzać. Zwłaszcza jeśli chodzi o jej wygląd, jak i opiekę nad chłopcem. Zresztą nie bardzo miał pojęcie, jak powinna wyglądać pielęgniarka.
Tymczasem doszli do cmentarnego parkanu i Volden otworzył furtkę przed swoją towarzyszką.
Nie zdając sobie z tego sprawy, zwolnili kroku. Miejsce wymagało szacunku, święte miejsce.
– No więc? – zapytała Malin i były to pierwsze słowa, jakie wypowiedziała od chwili, gdy wyszli z budynku gminy. – Gdzie zamierzacie poszaleć najbardziej?
Czy ona naprawdę musi go nieustannie drażnić?
Ale przecież powinien umieć się odciąć!
Nie odpowiedział na jej pytanie. W każdym razie nie zaraz, bo jeszcze nie doszli do celu.
Pożółkłe liście sypały im się pod stopy. Właściwie to jesień jest piękną porą roku. Zwłaszcza na starym cmentarzu, takim jak ten, otoczonym drzewami liściastymi, których nazw nie umaiłby nawet wymienić. Ale jego zawód niewiele ma wspólnego z drzewami, po co więc miałby znać ich nazwy?
Malin drgnęła. Kątem oka spostrzegła nieduży cień ukrywający się za wysokimi nagrobkami, przeskakujący z miejsca na miejsce, w miarę jak ona i pan Volden posuwali się do najstarszej części cmentarza.
Starała się prowadzić swojego towarzysza w drugą stronę i zaczęła mu gorączkowo opowiadać:
– Kościół pochodzi z trzynastego wieku. Można to poznać po…
– To zdaje się nie kościół nas powinien interesować – przerwał jej niegrzecznie.
Malin bała się śmiertelnie, czy Ulvar nie wymyśli czegoś okropnego. Ale najgorsze, co mogła zrobić, to krzyknąć na niego. Nigdy by jej nie wybaczył, gdyby mu dowiodła, że go odkryła. Nie miał zupełnie poczucia humoru na własny temat. Na dodatek nie wiadomo, jakby się sprawy potoczyły, gdyby pan Volden to zobaczył.