Zanim zdążyli zaprotestować, wsiadł do powozu i zaciął konia.
Pobladły Volden patrzył w ślad za nim.
– Mam nadzieję, że ta cała sprawa nie będzie pana kosztowała utraty posady – jęknęła Malin żałośnie.
– Nie sądzę – odparł dzielnie, ale nie brzmiało to zbyt przekonująco.
– No, bo w takim razie…
– Proszę decyzję zostawić mnie – uciął. Potem stał się bardzo oficjalny. – Czy pani wie, gdzie mieszka pan Johnsen?
– Nie.
– Wobec tego przyjdę po panią do Lipowej Alei za piętnaście siódma.
– Dziękuję, to bardzo uprzejme z pańskiej strony.
– Nie, wcale nie. To mój obowiązek.
Wciąż patrzył w ślad za powozem pana Johnsena. Chyba nie chciał, by Malin usłyszała, co ma do powiedzenia o szefie, ale ona usłyszała.
– Zarozumialec, zawsze musi postawić na swoim… – szepnął.
– No? – zapytał Viljar, gdy Malin weszła do kuchni w Lipowej Alei. – I jak poszło?
Policzki Malin płonęły. Odpowiedziała jednak pozornie obojętnie:
– Jeszcze nie wiem. Mam nadzieję, że jednego udało mi się przekonać. Ale z drugim będzie trudniej. Mamy pójść do niego do domu dziś wieczorem, żeby przedyskutować sprawę. To znaczy, on zamierza roznieść nas w pył.
– Nas, powiadasz? – zapytała Belinda.
– Tak, mnie i jednego urzędnika, który nazywa się jakoś tak… jakby Volden czy coś.
– To jego udało ci się przekonać? – zapytał Viljar.
– Tak. Na początku on też był bardzo wyniosły, potem jednak spuścił z tonu. Stał się prawie ludzki. Ale tylko prawie.
Viljar i Belinda wymienili spojrzenia. Zachowanie Malin mówiło im więcej niż słowa, które wypowiadała.
– Ulvar był na cmentarzu, muszę was poinformować. Szpiegował. Ja, oczywiście, udawałam, że go nie dostrzegam.
– To dobrze. Ale czy usłyszał coś ważnego na temat Ludzi Lodu?
– Myślę, że nie. Byłam bardzo ostrożna. Ale, naturalnie, musiał słyszeć to i owo. O naszych przodkach, jak się nazywali, czego dokonali. Tego nie dało się uniknąć.
Henning, który wyglądał przez okno, widział bliźniaki przy studni.
– Ale o skarbie nie wspomniałaś?
– Ani słowem.
– To dobrze. Mnie się zdaje, że Ulvar próbuje od czasu do czasu czarów. Po omacku, jeśli tak można powiedzieć, i bezradnie, ale trawi go pragnienie, by móc to robić.
Nic na to nie odpowiedzieli. Lata spędzone z Ulvarem nie mijały spokojnie. I wszystkim się zdawało, że słyszą w izbie echo jego upiornego śmiechu…
– Powinnam się chyba jakoś ładnie ubrać na tę wizytę u Johnsena – powiedziała Malin ze sztuczną swobodą.
– Belindo, czy nie mogłabyś pożyczyć mi tego czerwonego kapelusika? Wszystkie moje ubrania są tak po pielęgniarsku surowe.
– Naturalnie, możesz wziąć kapelusz! A nie chciałabyś też tej mojej sukienki, którą uszyłam w zeszłym roku na wesele? Wisi nie używana w szafie.
– Och, dziękuję ci, jeśli naprawdę uważasz… – ucieszyła się Malin rozjaśniona jak poranek późnego lata.
Volden przyszedł punktualnie i Malin, która ostatnią godzinę spędziła przed lustrem, przyglądając się krytycznie swojemu odbiciu, powitała go onieśmielona. Ich dotychczasowa znajomość przebiegała dość burzliwie; dosyć trudno było jej się zdecydować, jak traktować kogoś, o kim myślała niedawno, że jest upartą kanalią.
Uznała, że Volden sprawia wrażenie zaskoczonego. Ale bo też ona bardzo gruntownie zmieniła swój wygląd. Sama czuła się dziwnie w kokieteryjnych strojach Belindy, ale jednocześnie było to bardzo przyjemne uczucie. Malin miała w swoim życiu bardzo niewiele takich chwil, kiedy czuła się tylko kobietą. Nieustannie musiała być dla kogoś wsparciem, opiekunką i pomocnicą.
Najchętniej zabrałaby ze sobą Viljara jako moralną podporę w walce z Johnsenem, ale jedna z ich krów miała się właśnie cielić i Viljar musiał zostać w domu. Nikt nie będzie bronił sprawy cmentarza lepiej niż ona, powiedział jej na odchodnym.
Malin jednak nie była tego taka pewna. W świecie Johnsena i Voldena kobiety za bardzo się nie liczyły.
Początkowo szli w milczeniu. Wszędzie były nowe drogi, wąskie, pełne zakrętów dróżki pomiędzy willami, które łączył jeden szerszy szlak, zasługujący pewnie na miano ulicy. Malin, która nigdy nie widziała starej wsi Grastensholm, nie umiała sobie wyobrazić, jak to było, kiedy mieszkali tu tylko chłopi, a zamiast willi były dość rzadko rozrzucone wiejskie zagrody. Teraz jeszcze tam i ówdzie widziało się pola, lecz zabudowa willowa rozszerzała się nieustannie i już naprawdę nie można było mówić, że to wieś.
Domostwo Johnsena leżało trochę na uboczu. Trzeba było przejść przez nieduży zagajnik.
Nagle Malin przystanęła.
– Co się stało? – zapytał Volden.
– Nie… Nie wiem. Nagle zaczęłam się czegoś bać. Jakbym usłyszała jakiś dziwny dźwięk… Nie wiem.
Owszem, usłyszała dźwięk, który rozpoznawała. Nie słyszała go już od bardzo dawna i miała nadzieję, że może nigdy więcej nie usłyszy.
Ale nie! Znowu jest!
Zaszeleściło w krzakach i nagle stanął przed nimi ogromny zwierz z wyszczerzonymi zębami. Z gardzieli dobywało mu się głuche warczenie.
– O mój Boże – szepnął Volden i otoczył plecy Malin ramieniem, jakby chciał ją chronić. – To przecież jest…
– Wracajmy! – powiedziała Malin. – Nie! Proszę nie wyjmować noża! Uciekajmy! Jak najszybciej!
Volden jednak się nie ruszał, nie chciał pewnie mieć bestii za plecami. Widzieli wlepione w siebie żółtozielone ślepia.
Kiedy bestia wyraźnie gotowała się do skoku, Volden uznał nareszcie, że pozostaje im tylko jedno wyjście. Malin widziała, jaki jest przerażony, jak śmiertelnie się wystraszył, i podziwiała go, że mimo wszystko najpierw pomyślał o jej bezpieczeństwie. Stanął pomiędzy nią a wilkiem i wycofywali się powoli, a bestia równie wolno posuwała się za nimi.
Wydawało się teraz, że zwierzę nie chce atakować, że zamierza ich tylko zmusić do odwrotu, tak jakby to zrobił stróżujący pies, któremu ktoś niepowołany wszedł na jego teren.
– Nie przejdziemy koło niego. Nie przepuści nas – wyszeptał Volden pobladły.
Malin, która widywała takie bestie już przedtem i znała ich zwyczaje, powiedziała cicho:
– Jedyne, co możemy zrobić, to wycofać się z tego zagajnika.
– Ja nie mam ochoty uciekać.
– Ja także nie. Chciałabym zobaczyć, co się tam dalej dzieje.
– Nie sprawia pani wrażenia przestraszonej – szepnął.
– Panuję nad sobą – odparła również szeptem.
Znaleźli się poza terenem zagajnika. Wilk stał na ścieżce z groźnie wysuniętą do przodu głową. Po chwili odwrócił się i zniknął wśród pożółkłych zarośli.
Volden z trudem przełknął ślinę.
– Czy powinniśmy…?
– Nie, ja tamtędy już nie pójdę. Nigdy w życiu!
– Ale ja nie znam innej drogi do domu Johnsena. Powinniśmy obejść dookoła…
– Chyba w prawo – zaproponowała Malin, choć zdawała sobie sprawę, że to na nic.
– Spróbujmy. Uff, już i tak jesteśmy bardzo spóźnieni. Już powinniśmy być na miejscu.
Jego widoki na zwolnienie z pracy rosły. Malin współczuła mu.
Ruszyli w prawo; wyglądało na to, że będą musieli bardzo nadłożyć drogi, żeby dojść do willi. Zagajnik rozciągał się i w prawo, i w lewo, a oni nie mieli ochoty znaleźć się znowu w zaroślach.