Выбрать главу

Pewnego dnia Anneli uciekła do rodzicielskiego domu, ale nie znalazła tam zrozumienia. „Jak sobie kto pościeli, tak się wyśpi” – oświadczyli rodzice i pokazali jej drzwi. Pokój Anneli zajęli już dwaj jej bracia i dla dziewczyny po prostu nie było miejsca.

W Lipowej Alei wszyscy naprawdę starali się robić dla niej co tylko mogli. I teściowie, Viljar i Belinda, i oczywiście Henning, i Malin. Nawet Marco starał się jej ułatwiać życie.

Lecz Anneli nie dostrzegała ich życzliwości. Widziała tylko złośliwość Ulvara i uważała, że specjalnie się na nią uwziął. Akurat w tym było sporo racji. Nareszcie znalazł sobie ofiarę, którą mógł dręczyć i otwarcie, i po kryjomu, bo Anneli dawała się prowokować. Inni domownicy już dawno nauczyli się nie zwracać uwagi na jego zachowanie. Anneli jednak skarżyła się nie tylko na Ulvara. Ona skarżyła się na wszystko.

– To minie, Henning – tłumaczyła Belinda synowi. – Kobiety często są nieznośne, kiedy oczekują dziecka. Potem wszystko będzie dobrze.

– Mam nadzieję – odpowiadał Henning zmęczony. Zadręczał się, że tak się wszystko źle ułożyło. Całą winą obarczał siebie.

Rodzina zdołała jakoś przekonać Malin, że dadzą sobie radę sami w Lipowej Alei, a ona mogła w końcu zdecydować się na ślub z Perem. Należały im się też prawdziwe miodowe dni, mieli przez jakiś czas pomieszkać sami w swoim nowym domu, a chłopcy zostaną jeszcze trochę w Lipowej Alei.

Po długich wahaniach Malin przyjęła propozycję. Przecież bardzo chciała tego małżeństwa, a lata płyną nieubłaganie.

Malin i Per wzięli ślub wiosną roku 1872 w starym kościele Grastensholm, który teraz nazywał się inaczej, ale nadal był bardzo ładny. Przynajmniej połowa mieszkańców parafii przyszła na ten ślub, część zaproszono, a inni zjawili się sami z siebie, żeby popatrzeć. Większość zebranych chciała też obejrzeć jedenastoletniego chłopca siedzącego na chórze. Ktoś tak urodziwy po prostu nie może istnieć, szeptano. Ale przecież on był, siedział na chórze, śpiewał, widzieli go! Siedział u boku swego kuzyna, Henninga Linda z Ludzi Lodu, który niebawem miał przejąć Lipową Aleję. Rodzice chcieli już usunąć się w cień, synowi zostawić zarządzanie, bo, chociaż młody, udowodnił, że potrafi to robić. Miał też żonę, choć ona na ślub nie przyszła. Za miesiąc spodziewa się rozwiązania i nie czuje się dobrze. W ogóle często choruje.

Przyjechali rodzice Malin ze Szwecji. Niebywale wytworni i bardzo bogaci. Ale wrażenie sprawiali sympatyczne.

Christer i Magdalena doznali szoku, kiedy zobaczyli Ulvara. Znali go z opisów, ale nigdy by nie pomyśleli, że… Odnosili się jednak do niego przyjaźnie, traktowali chłopca dokładnie tak samo jak ślicznego Marca. Nic nie wskazywało na to, by Ulvar jakoś specjalnie sobie cenił ich obecność, ale przynajmniej zostawiał ich w spokoju.

Viljar Lind z Ludzi Lodu przyszedł, oczywiście, do kościoła wraz z żoną Belindą. Ona wyglądała na zdenerwowaną, ale przecież nigdy nie lubiła dużych zgromadzeń. Była jednak bardzo elegancka, wszyscy tak uważali, skromna, lecz prawdziwa dama.

Młoda para prezentowała się znakomicie! Oboje w najlepszym gatunku, można by powiedzieć. Malin udało się złagodzić surowe zachowanie gminnego urzędnika, pana Voldena. I bardzo dobrze! Panna młoda promieniała tego dnia jak słoneczko. Dobrze zbudowana, choć w żadnym razie nie tęga, może niezbyt ładna, ale naprawdę pociągająca. Tak, pociągająca, to najodpowiedniejsze słowo.

Kogoś jednak w kościele brakowało.

Bogu dzięki, myślała większość zgromadzonych. Z początku wszyscy lękliwe rozglądali się za Ulvarem z Ludzi Lodu. Ale, oczywiście, takie diabelskie nasienie nie przestąpi progu świątyni.

Tak więc w kościele panował spokój i szczęście. Tylko Marco czasami niespokojnie spoglądał na Henninga. Jakby miał nadzieję, że ceremonia rychło dobiegnie końca.

Niepokój Marca był tak niezwykły, że Henning zaczął się bać. Bardzo dobrze wiedział, o czym myśli chłopiec u jego boku.

Ulvar absolutnie odmówił pójścia do kościoła, choć Malin prosiła go szczególnie serdecznie i obiecywała, że będzie mógł wraz z innymi chłopcami siedzieć na chórze. Ale nie! On ma ważniejsze sprawy na głowie niż latać po kościołach nie wiadomo po co. W końcu musieli dać za wygraną, a bardzo ładny nowy garnitur został w szafie.

On zaś siedział skulony na wzgórzu i patrzył w dół na idących do kościoła ludzi.

Cholerni idioci! zżymał się. Do diabła, co za cholerni idioci! Zgwałciłbym ich wszystkich, małych i dużych, nawet stare baby.

Że też Malin mogła się połakomić na tego zarozumialca, tego cholernego zadufka! Ale ona musi mieć cholernie źle w tym swoim łbie. Ona sama też jest głupia jak stołowa noga. Nie ma czego żałować!

To małżeństwo nie ma żadnej przyszłości. Ja powinienem…

Nagle oczy mu rozbłysły. Ja wam tu zaraz… Poczekajcie…

– Tak jest! To powinienem zrobić!

Zerwał się i pognał w dół przez las. Przeleciał jak strzała przez osadę, nie przejmując się krzyczącymi za nim ludźmi ani złymi psami.

Kiedy dotarł do kościelnego parkanu, wokół panowała cisza. Wszyscy znajdowali się wewnątrz, ceremonia ślubna była w toku.

Ulvar podszedł do otwartych bocznych drzwi…

W tym momencie gdy Per i Malin zostali sobie poślubieni, a proboszcz zakończył swoje piękne przemówienie, zaczął bić żałobny dzwon. Ciężkie, ponure zawodzenie niosło się nad okolicą i odbijało echem w kościele.

Malin i Per spoglądali na siebie, on blady jak ściana. Zebrani zamarli w szoku. Rodziny państwa młodych także. Jedynym, kto się poruszył, był Marco. W szalonym pędzie zbiegł z chóru.

Po chwili także Malin odzyskała zdolność działania.

– To Ulvar – powiedziała. – Chodźmy!

Ale Henning zatrzymał ją, tam gdzie stała w swoim pięknym ślubnym stroju.

– My się tym zajmiemy, Marco i ja. Wy zostańcie tutaj!

Viljar i Christer pobiegli także, a po chwili wahania również pastor i kilku innych gości weselnych.

Żałobny dzwon ciągnął swoją złowieszczą pieśń.

W drodze na dzwonnicę znaleźli leżącego dzwonnika. Trzymał się za głowę i zawodził żałośnie.

– To sam diabeł – jęczał.

– Niemożliwe – rzekł Viljar. – Diabeł w kościele?

– W każdym razie coś potwornego. Jakaś bestia!

Henning i Marco wbiegli już na górę. Henning wyrwał linę z rąk Ulvara i zatrzymał dzwon. Echo uderzeń jeszcze drżało mu w uszach.

– Ty chyba zwariowałeś, chłopcze? – zawołał do Ulvara ze złością. – Żeby zrobić coś takiego Malin, która zawsze okazywała ci tylko dobro! Naprawdę musisz zniszczyć nawet ten najpiękniejszy dzień w jej życiu?

Ulvar wykrzywił się w okropnym grymasie i chciał powiedzieć coś paskudnego, ale napotkał spojrzenie brata.

W oczach Marca nie było ani gniewu, ani nawet wymówki, mimo to Ulvar skulił się i syknąwszy: „Kompletni idioci!” do stojących przy nim, ruszył w dół popychając wszystkich po drodze tak, że musieli się trzymać poręczy, żeby nie spaść ze schodów. Zaraz potem roztrącił ludzi zgromadzonych w kruchcie, wybiegł z kościoła na cmentarz, przeskoczył przez mur i zniknął.

W kościele Malin stała z podniesioną głową.

– Nie zamierzam płakać w dniu mojego ślubu – powiedziała stanowczo. – I ty też nie płacz, Belindo! Musimy pamiętać, że chłopiec nic nie może na to poradzić.

A ojciec Malin dodał:

– Moja matka, Tula, także była dotknięta. Ale była to osoba czarująca. W młodości zawsze pragnąłem też być taki. Teraz jednak wdzięczny jestem losowi, że mi tego oszczędził. Ulvar musi mieć w sobie potwornie dużo zła. Malin ma rację, musimy być wyrozumiali.