Na szczęście rodzina Anneli przeprowadziła się na powrót do Christianii. Wielką ulgą był fakt, że nie rozsiewali już po parafii głupich plotek o rodzinie z Lipowej Alei i o diabelskich sztuczkach, jakimi się rzekomo Ludzie Lodu zajmują.
W pewnym sensie Viljar i jego rodzina żyli nareszcie w spokoju. Nieposłuszny Ulvar już z nimi nie mieszkał, choć zaglądał do Lipowej Alei w każdej wolnej chwili. Wtedy wszyscy bardzo uważali, by ani na moment nie został sam z Benedikte. Nic też nie wskazywało, by on się w ogóle dzieckiem interesował. Coś innego zajmowało teraz jego wyobraźnię, to było widoczne, lecz nikt nie domyślał się nawet, co to takiego.
Marco także tu zaglądał po szkole prawie każdego dnia. Bo on i Henning byli najlepszymi przyjaciółmi na świecie, poza tym Marco chętnie odwiedzał malutką. I ona była do niego przywiązana, rozpromieniała się i śmiała bezzębną buzią, gdy tylko wchodził.
Gospodarstwo także rozwijało się nieźle i właściwie wszystko by było dobrze, gdyby tylko Henning nie był taki przygnębiony, jakby stale nieobecny, taki samotny. Jakby coś w nim zgasło, a stało się to jeszcze za życia Anneli. Viljar i Belinda zdawali sobie sprawę z tego, że ciągłe narzekania i kłótnie młodej żony bardziej szarpie mu nerwy, niż chciałby pokazać. Anneli go nie akceptowała i to był zbyt bolesny cios. Chyba nie ma na tym świecie dobra, życzliwości i przyjaźni, myślał przygnębiony. Ale gdzie popełnił błąd?
Dramat polegał na tym, że akurat on żadnego błędu nie popełnił. Zakochał się po prostu w niewłaściwej kobiecie. Bo prawdą jest, że ładna twarz to nie wszystko. I to Anneli nie dorosła do swojej roli, lecz Henning całą winę brał na siebie.
W roku 1874 urodził się syn Malin i Pera, Christoffer Volden z Ludzi Lodu. Bo w Norwegii rodzina nadal mogła używać nazwiska Ludzie Lodu. Imię malec otrzymał po dziadku Christerze i wszyscy byli z niego niezmiernie dumni.
Dwa ostatnie lata, kiedy Malin i Per mieli u siebie Marca i Ulvara, upłynęły nadspodziewanie spokojnie. Rodzina mieszkała w swojej małej willi i pod względem ekonomicznym także powodziło im się nieźle. Per miał solidną posadę w gminie, Malin także nie była bez własnych środków. Rzadko zdarzał się dzień, by ktoś z rodziny nie odwiedzał Lipowej Alei. Przyjaźnili się ze sobą serdecznie, Marco był świetnym uczniem w szkole, a Ulvar…
No właśnie, Ulvar! Malin nie bardzo rozumiała tego chłopca. Nadal był złośliwy i dokuczliwy, wybuchał tym swoim potwornym śmiechem, kiedy mógł komuś zrobić na złość, ale mimo to był dużo bardziej powściągliwy w swoim nowym domu. Przeważnie jego wybryki kończyły się na pogróżkach, których od dawna już nikt się nie bał.
Początkowo Malin myślała, że to Marco trzyma brata w cuglach. Wkrótce jednak zaczęła się domyślać, że to coś innego, coś, co tkwi w nim samym, w jego duszy.
On coś knuje. Ma jakieś tajemnice.
I dlatego dom i rodzina przestały mieć dla niego znaczenie. Wszyscy oni są mu obojętni, więc pozwala im żyć w spokoju.
Kiedy urodził się mały Christoffer, Malin zaczęła się śmiertelnie bać. Per także, wiedziała o tym. Gdy miała po raz pierwszy pokazać Ulvarowi dziecko, ręce trzęsły jej się tak, że musiała oddać synka Perowi.
Ulvar popatrzył na noworodka bez zainteresowania.
– Paskudztwo – powiedział tylko. – Zwyczajne gówno, nie ma się nad czym roztkliwiać!
I poszedł sobie.
Bardzo dużo przebywał poza domem. Często chodził do Lipowej Alei, gdzie Henning natychmiast zaganiał go do jakiejś pracy. Ulvar stroił grymasy, pyskował, ale słuchał. Robił, co do niego należało, i natychmiast potem szedł swoją drogą, w górę do lasu. I tam spędzał niemal całe dnie.
Ostatnio jednak zdumiewająco dużo czasu spędzał w Lipowej Alei. Znikał gdzieś po zajęciach w gospodarstwie i nikt nie wiedział, co robi. Bo da lasu przestał chodzić. Po południu skądś się znowu wyłaniał, jakby tu był przez cały czas, i wlókł się do domu. Miał wtedy na ogół ohydny uśmiech na wargach.
Malin przez pierwsze miesiące po urodzeniu synka nie odważyła się ani na chwilę spuścić z niego oka. Zarówno wtedy, gdy Ulvar był w domu, jak i wtedy, gdy znikał, nieustannie pilnowała maleństwa, bo nie dowierzała swemu wychowankowi.
Aż do dnia, kiedy musiała pobiec do sklepu, a Christoffer akurat zasnął. Nie chciała go budzić, przecież za chwileczkę wróci.
Per był w gminie, Marco w szkole, a Ulvara nigdzie nie widziała od kilku godzin.
Malin pobiegła, choć serce podchodziło jej do gardła. Nie pokonała jeszcze nawet połowy drogi, gdy strach okazał się silniejszy i zawróciła. Trudno, to nie upiecze chleba, niech tam, ale nie będzie narażać życia dziecka.
Chłopczyk miał wtedy jakieś pół roku i nigdy do tej pory Malin nie zostawiła go samego ani na moment. I teraz także nie powinna była tego robić.
Dom pogrążony był w ciszy, gdy wróciła. Na palcach poszła do sypialni. Przy drzwiach usłyszała jakieś ciche warczenie. Serce zatrzepotało jej w piersiach. O mój Boże, myślała, o mój Boże, co ja zrobiłam?
Nie miała odwagi zajrzeć do środka, musiała sobie to nakazać całą siłą woli. Czuła w piersi nieznośny ból.
Uchyliła drzwi. Warczenie przybrało na sile.
Malin czuła, że zaraz zemdleje.
W pokoju znajdował się szary wilk. Ale siedział przy dziecinnym łóżeczku, a warczał w stronę drzwi i skradającej się Malin.
Kiedy zobaczył, że to ona wróciła, cofnął się w stronę otwartego okna i wyskoczył na dwór.
Malin na uginających się nogach podeszła do łóżeczka i ostrożnie pochyliła się nad posłaniem. Christoffer spał spokojnie, oddychał równo, nie zauważył niczego.
Długo stała przy nim zatopiona w myślach, a kiedy ciało odzyskało już spokój, podeszła do okna i szepnęła:
– Wróć! Ja teraz wyjdę. Czy mógłbyś popilnować mojego najdroższego skarbu?
Wyszła z pokoju i przez dłuższy czas czekała w kuchni. Zanim wyruszyła do sklepu, zajrzała jeszcze przez szparę w drzwiach.
Potężna bestia była na miejscu.
Tego popołudnia upiekła wielki placek dla męża i chłopców. A kiedy Ulvar wrócił do domu, uściskała go serdecznie.
– Dziękuję – szepnęła. – Dziękuję ci, kochany.
Szarpnął się i zaczął wykrzykiwać jakieś obraźliwe słowa, coś w rodzaju: „Odczep się ode mnie, babo! Co, taka jesteś spragniona chłopa, że na mnie się rzucasz?” Ale placka zjadł prawie połowę.
Malin uważała, że zasłużył na to.
Mały Christoffer rozwijał się bardzo dobrze i wkrótce zaczął chodzić. Dla Malin była to znaczna ulga, bo mogła go mieć przez cały czas przy sobie, choć, rzecz jasna, opiekowanie się takim żywym dzieckiem wymagało stałej uwagi.
Pewnego popołudnia przerwała na chwilę domową pracę i zaczęła nasłuchiwać. Wprost nie mogła uwierzyć własnym uszom. Ale to była prawda. Szemrzące cicho głosy z pokoju chłopców mogły oznaczać tylko jedno: Marco uczył Ulvara czytać!
Ulvara, który konsekwentnie odmawiał uczenia się czegoś tak niemęskiego! Teraz siedział skupiony i wchłaniał przekazywaną mu przez Marca wiedzę.
Od tej pory lekcje trwały regularnie. Każdego wieczora siedzieli w swoim pokoju i pracowali. Marco z anielską cierpliwością, Ulvar w diabelskim napięciu.
Na Boga, co to może znaczyć? Czy ten dzikus postanowił się ucywilizować?
Nie, tak dobrze nie było. Ulvar co innego miał na myśli, kiedy tak się trudził nad książkami, niż to, żeby stać się człowiekiem cywilizowanym. Ulvar dokonał mianowicie pewnego odkrycia. Uświadomił sobie, że był potwornie głupi, kiedy nie chciał chodzić do szkoły. Z tego powodu przez wiele lat nie dostrzegał czegoś całkiem oczywistego i tracił fantastyczną okazję. Panie Boże, jakim on był idiotą! Nie znajdował dość ostrych słów dla określenia własnej głupoty. Bowiem on, który przez cały czas wiedział, że istnieje jakiś skarb Ludzi Lodu, on, który słyszał, jak Malin opowiadała tyle wspaniałych rzeczy o przodkach rodu wtedy na cmentarzu, on nigdy nie wpadł na oczywisty przecież pomysł, że historia Ludzi Lodu musiała zostać spisana! Że spisywano ją, by następne pokolenia mogły poznać dzieje przodków.