– On jest podobno chory. Nie… Nie chcieli go tam już dłużej trzymać.
– Nie chcieli trzymać chorego człowieka w szpitalu? – zapytała Malin. – To gdzie w takim razie ma się podziać chory?
– Nie wiem – odparł Marco zmęczonym głosem. – Ale musimy liczyć się z tym, że pojawi się tutaj.
– Tak, to oczywiste – rzekł Henning. – I przyjmiemy go serdecznie.
Malin zamyśliła się.
– Czy rozeszły się jakieś plotki, że on tu zmierza?
– Najwyraźniej.
– W takim razie musimy go ukryć. Ludzie w parafii nigdy się nie pogodzą z myślą, że on tu mieszka.
– Dlaczego nie? – zapytała Agneta. – Czy on nie ma prawa do życia? Ma, tak samo jak inni. Nie jest przecież wyrzutkiem.
– No, tak można by powiedzieć – rzekł Henning.
Wszystko się w Agnecie burzyło.
– Co w takim razie z miłością bliźniego? Tak przecież nie można!
Belinda zastanawiała się.
– Będą go na pewno szukać, zarówno u ciebie, Malin, jak i w Lipowej Alei. Więc u nas nie może się zatrzymać. Musimy znaleźć jakąś kryjówkę, gdzie mógłby mieszkać w spokoju. Trzeba pamiętać, że wszyscy się go śmiertelnie boją.
Marco był przybity. Pocieszali go jak mogli, zapewniając, że nie pozwolą nikomu dręczyć jego bliźniaczego brata.
Potem wszyscy razem poszli do domu Malin i Pera. Nieświadomie Henning tak jakoś wszystko urządził, żeby iść obok Agnety. Bardzo to lubił. Lubił mieć ją przy sobie, napełniało go to uczuciem spokoju. Miał teraz trzydzieści trzy lata i wiedział, że Agneta ma mniej więcej tyle samo. Może nawet jest od niego kilka lat starsza. Surowość panująca w rodzinie sprawiła, że nie wyszła za mąż. Była najmłodszym dzieckiem swoich rodziców i oni hamowali najmniejszą nawet próbę nawiązania przez nią jakiegoś romansu „Ty nie możesz wyjść za mąż”, mawiali. „Co by się z nami stało, gdybyś nas opuściła? Nie wolno ci tego zrobić!”
Henning uważał, że to potwornie egoistyczne postępowanie. Czy oni nigdy nie pomyśleli, że w ten sposób przekreślają życie ludzkie? Jedyne życie Agnety. Przecież nie będzie miała więcej.
Gdyby go tytko chciała, to już on zadba, żeby wyciągnąć ją z tego domu. Nie ustąpi. Dotychczas jednak nie zdołał zebrać się na odwagę, by ją zapytać. Tyle pewności siebie nie miał. To Anneli, jego pierwsza żona, sprawiła, że czuł się całkowicie pozbawiony wartości jako człowiek i jako znawca kobiet.
Wieczorem tego dnia mała Benedikte przyszła do swojego ojca w Lipowej Alei. Była wyraźnie spłoszona i trzymała w ręce bukiet na wpół zwiędłych polnych kwiatów.
– No, co tam u ciebie? – zapytał Henning przyjaźnie.
Swoim nieładnym, ostrym głosem dziewczynka powiedziała:
– Chciałam nazbierać kwiatków dla babci na łące pod lasem. Ale nagle zza drzew wyszedł strasznie wielki pies, szczerzył kły i warczał na mnie.
Henning poczuł, że kręgosłup prostuje mu się instynktownie, a ręce zaciskają kurczowo.
– Wielki pies? Podobny do wilka?
– Jak w bajce o Czerwonym Kapturku? Tak, chyba był podobny do takiego wilka, bo ja zaraz pomyślałam o tej bajce. Ale był strasznie wielki.
Henning przełknął ślinę.
– Bardzo dobrze, że przybiegłaś do domu – powiedział tak spokojnie jak tylko mógł. – A teraz usiądź przy stole. Zjemy kolację.
To znaczy, że Ulvar jest w pobliżu, myślał. Muszę uprzedzić resztę rodziny.
Ulvar kierował się prosto na cmentarz. Twarz miał wykrzywioną, zdecydowaną, malował się na niej gniew. Pięć lat! Pięć lat upokorzeń pośród tych zwierząt w ludzkiej skórze, które miały prawo znęcać się nad nim, trzymać go w zamknięciu, szydzić z niego, poniżać go!
Zwierzęta w ludzkiej skórze! Zawsze te nędzne kreatury stawiają mu opór!
Przeszkodzili mu w zdobyciu fletu wtedy, przed pięcioma laty, dlatego Tengel Zły się od niego odwrócił.
To bolało go najbardziej. Pamięć o tym, myśl o tym była jak toczący go robak, nigdy nie pogodził się z tym, co się stało.
– Ale jeszcze zobaczysz, Tengelu – szeptał przez zęby. – Ja jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa. Zobaczysz, że można na mnie polegać. Pójdę do moich przodków. Tam musi być ktoś, kto mi pomoże…
Był już od kilku dni na wolności. Systematycznie zmierzał do realizacji tego planu zemsty, który sobie obmyślił w zamknięciu.
Pierwsze kroki skierował do tej dzielnicy w Christianii, gdzie mieszkała ulicznica Agda. Wypalona ruina wciąż jeszcze stała i przypominała mu o potwornej stracie. Flet! Z niezmierną cierpliwością czekał w ukryciu, aż zobaczył człowieka, który wtedy wszedł do mieszkania Agdy.
Utopił go w rzece Aker. Trzymał głowę pod wodą tak długo, aż ciało tamtego zwiotczało. Potem znalazł kilku z tych, którzy go wtedy wlekli po ulicy. Każdy z nich dostał pchnięcie nożem w plecy. Jeden z policjantów także. Drugiego nie odnalazł i już nie miał czasu dalej szukać. Zwłoki zabitych ukrył w stosach śmieci.
Potem wyruszył w drogę do rodzinnej parafii.
Pragnienie zemsty przenikało go do tego stopnia, że nawet nie odczuwał głodu. Ani zmęczenia, nic, szedł jakby pchany jakąś potworną siłą woli.
Cmentarz…
Tam chciał dojść przede wszystkim.
Starał się przypomnieć sobie jak najwięcej z tego, co Malin opowiadała Perowi tego dnia, kiedy ich szpiegował. O przeklętych potomkach Ludzi Lodu i w których grobach oni spoczywają. Ale teraz umiał przecież czytać. Nie musiał polegać na samej pamięci.
Zmierzch już zapadł, tylko na zachodzie niebo było jeszcze złote. Nagrobki rzucały długie, delikatne cienie na ziemię cmentarza. Kwiaty w wazonach zaczynały tracić swoją naturalną barwę, one też stawały się szare.
Ale Ulvar nie widział żadnych kwiatów. Nigdy go nic takiego nie interesowało.
Ukucnął w cieniu cmentarnego muru ze wzrokiem skierowanym na rodzinne groby.
– Wy wszyscy, obciążeni dziedzictwem Ludzi Lodu – szeptał cicho. – Przybądźcie i pomóżcie jednemu podobnemu do was, to wspólnie obudzimy naszego wielkiego pradziada! Ja zostałem do tego wybrany, wiecie przecież o tym. Tylko głupota zwyczajnych śmiertelników sprawiła, że pierwsza próba mi się nie powiodła. Więc pospieszcie się teraz i przybywajcie, kiedy Ulvar, największy z was, wzywa!
Ulvar zapomniał jednak, że ci naprawdę źli nie spoczywają na cmentarzu. Żadne z obciążonych, którzy żyli w czasach Tengela Dobrego, ani Kolgrim, ani Solve, nawet Sol tu nie ma, ani Tronda, Tuli ani Mara, a zresztą oni nigdy by nie przybyli, żeby pomagać jemu, bo przecież teraz, po śmierci, należeli do grona pomocników w dobrym.
Mimo to cmentarz nabrał życia, Ulvar bowiem był w stanie widzieć wiele z tego, co przed śmiertelnikami jest ukryte, a ci, których wzywał, mieli mu mimo wszystko parę słów do powiedzenia. Z wielkim podnieceniem stwierdził, że cienie na cmentarzu rosną, przybierają ludzkie kształty i zbliżają się do niego.
Zjawiło się ich wielu! Ale nie wyglądali na specjalnie chętnych do współpracy z nim.
Cofnął się o kilka cali bliżej muru. Potem wstał, żeby nie patrzyli na niego z góry.
Na przedzie grupy szedł mężczyzna o wyglądzie przywódcy i chociaż Ulvar go nie znał, domyślił się natychmiast, że to Tengel Dobry. Dlatego cofnął się jeszcze bardziej, instynktownie nie lubił tego największego pośród walczących ze złem.
Tuż obok Tengela znajdował się ktoś jeszcze i był tak do niego podobny, że nietrudno byłoby się pomylić. Tylko że ten drugi sprawiał wrażenie jakby młodszego, nie był taki potężny, nie miał takiego autorytetu, był jakby bardziej wrażliwy, łagodniejszy, lecz on także odznaczał się bardzo silną osobowością, to Ulvar wyczuwał. I w głębi duszy domyślał się, że ten drugi to Heike z Ludzi Lodu.
Nieco za nimi szedł jeszcze jeden. Olbrzym o mongolskich rysach, człowiek o dość szczególnym poczuciu humoru, z którym jednak w żadnym razie nie należało żartować. To Ulvhedin, pomyślał Ulvar, choć sam nie wiedział, skąd mu się bierze to przekonanie. Może oni sami wysyłali do niego jakieś impulsy?