– Ale jak udało ci się to zrobić? – zapytał Viljar zdumiony. – Ten pistolet był przecież zamknięty.
Marco potrząsnął głową.
– Nie pytaj o to – powiedział zdławionym głosem. – To nie ma znaczenia. A zresztą, skoro chcesz… Widziałem przez okno, że Ulvar trzyma Benedikte, i wziąłem pistolet, bo bardzo mnie to zmartwiło. Nie chciałem, żeby… Ulvar…
Viljar skinął głową. Wszyscy jednak widzieli, że wyjaśnienie go nie zadowala. Tego pistoletu nikt prócz niego nie mógł wyjąć. Tylko on miał klucz.
Solve też to potrafił, pomyślał Henning. Solve potrafił wezwać, jeśli tak można powiedzieć, rzecz albo człowieka, którego akurat potrzebował, po prostu siłą myśli.
Patrzyli na niezwykłego Marca, którego właściwie wcale nie znali; zawsze był taki powściągliwy i zamknięty w sobie. Pokazywał tylko piękną i łagodną fasadę, a im to wystarczało.
Marco wstał. Pomogli mu ułożyć zwłoki brata na ławie, uporządkować jego ubranie. Viljar okrył zmarłego swoją kurtką. Bo jeszcze wiele spraw pozostało do wyjaśnienia…
– Marco – powiedziała Malin. – Myślę, że masz nam co nieco do powiedzenia.
Odeszli kawałek od ułożonych na ławie okrytych zwłok. Marco otarł łzy i spojrzał na nią pytająco. Reszta otoczyła ich i czekała.
– Zawsze byłam taka wdzięczna Ulvarowi – powiedziała Malin. – Bo chociaż odnosił się do nas złośliwie, to zawsze nas ochraniał przy pomocy wilków. Chociaż nigdy nie chciał się do tego przyznać. Ale ja wierzyłam.
Marco uśmiechnął się ze smutkiem.
– Uważałem, że tak będzie najlepiej. Że będziecie o nim myśleć dobrze.
– A więc właściwie to ty…?
Nagle uświadomili sobie, jaka cisza zaległa nad Lipową Aleją. Wiatr ustał, tylko z bardzo daleka dochodził gwizd pociągu, smutny i przeciągły. Ale zewnętrzny świat przestał ich teraz obchodzić. Była to chwila obrachunków Ludzi Lodu, więc i czas przestał mieć znaczenie. Mogli się znaleźć w dowolnym stuleciu, tak w każdym razie czuli.
Marco stał naprzeciw nich w pewnym oddaleniu. Wykonał ledwo dostrzegalny ruch ręką i nagle spoza budynków wybiegły dwa ogromne wilki i stanęły po obu jego stronach.
Zebrani jęknęli.
– Ale od czasu do czasu bywały trzy – powiedział Per.
– Gdybyście tylko chcieli spojrzeć za siebie…
Odwrócili się natychmiast, lecz niczego nie dostrzegli. A kiedy powrócili do dawnej pozycji, Marca także nie było. Na jego miejscu stały trzy wilki.
Po chwili zjawił się znowu Marco, a dwa wilki zniknęły.
– Więc to byłeś ty? – szepnęła Malin. – Ty sam? To ty uratowałeś Pera i mnie przed spaleniem w willi Johnsena?
– Tak. Nie udało mi się powstrzymać Ulvara, by jej nie podpalał. Ja nie miałem nad nim pełni władzy.
– I ty pilnowałeś Christoffera, kiedy był malutki?
– Nie, to jeden z moich… pomocników. Ja musiałem chodzić do szkoły.
Pojmowali instynktownie, że o pomocników nie powinni pytać.
– To ty uratowałeś Viljara, kiedy topił się w rzece – powiedziała znowu Malin. – Ale dlaczego zatrzymałeś mnie, kiedy biegłam za Ulvarem do lasu?
– Bo tam robił najmniej szkód. Było mi tylko przykro z powodu tego człowieka, który uciekając z Lipowej Alei musiał umrzeć. Tego, co dostał ataku na schodach własnego domu. Nie wiedziałem, że ma słabe serce, byłem za mały, żeby rozumieć takie sprawy.
Belinda przyglądała mu się zamyślona.
– Marco… A tego dnia, kiedy my z Viljarem wróciliśmy do domu, całkowicie wyniszczeni i fizycznie, i psychicznie, jedno umierające, drugie bez zmysłów… Pamiętasz, że ktoś wtedy przychodził do nas nocą? Nie, chyba nie możesz pamiętać, byłeś za mały. Ale ten, kto do nas przychodził, sprawił, że wyzdrowieliśmy.
Uśmiechnął się tym swoim oślepiającym uśmiechem.
– To byłem ja. Pamiętam to bardzo dobrze. Wybaczcie mi, że odzywałem się do was wtedy tak niegrzecznie! Ale chodziło o to, żeby spowodować reakcję, zmusić was do działania.
– A te błyski i grzmoty, które tak bardzo imponowały mnie i Henningowi, a o których myśleliśmy, że zawdzięczamy je Ulvarowi, to także ty? – zapytała Malin.
– Chcecie zobaczyć małą demonstrację? – uśmiechnął się. – Nie, to niepotrzebne, ale to byłem ja. Ulvar uwielbiał, kiedy ja, jak to określał, czarowałem. Zawsze śmiał się z tego serdecznie.
No, serdecznie to może akurat nie najlepsze określenie dla grzmiącego śmiechu Ulvara, ale wszystko układało się teraz w bardzo logiczną całość.
Dzieci patrzyły na Marca wytrzeszczonymi oczyma. Zdaje się niewiele pojmowały z tego, co się stało, na wszelki wypadek mocno ściskały ręce swoich ojców. By nikt im nie odebrał Henninga albo Pera.
Henning zmarszczył brwi.
– A mimo wszystko pozwalałeś Ulvarowi na te wybryki? On robił mnóstwo naprawdę okropnych rzeczy, z których nie znamy na pewno nawet połowy.
– Tak jak powiedziałem, nie miałem nad nim ani pełnej kontroli, ani władzy. A poza tym musiałem czekać. On miał przecież zadanie do spełnienia.
– No tak, miał zadanie. A teraz jest za późno.
– Nie, wcale nie. On wykonał swoje zadanie.
Henning zamarł. Wszyscy patrzyli na niego, a on myślał o czymś intensywnie.
– Agneta – szepnął w końcu. – A więc to prawda! Ale że ona mogła być ofiarą… Chociaż to oczywiście wyrok losu. Zawczasu postanowione. A zatem ona znalazła się pod opieką Ludzi Lodu.
Malin próbowała śledzić tok jego myśli, ale nie bardzo jej się to udawało.
Henning podniósł wzrok na korony lip w alei. Wiatr znowu poruszał gałązkami, a liście mieniły się różnymi odcieniami zieleni i żółci. Przypominał sobie tę noc, kiedy Saga umierała, pozostawiając dwóch nowo narodzonych synków: „Od jednego z nich pochodził będzie najpotężniejszy z Ludzi Lodu. Ten drugi ma… inne zadanie do spełnienia”.
Henning napotkał wzrok Marca. Ile właściwie wiedział ten dwudziestodwuletni młodzieniec?
– A więc to Ulvar jest tym, który miał się przyczynić do rozwoju rodu! Od niego ma pochodzić zbawca. A ty, Marco? Co z tobą?
Niebezpiecznie urodziwy młodzieniec uśmiechnął się smutno.
– Dla mnie wybiła właśnie godzina i będę musiał was opuścić…
– Opuścić nas? – wołali jedno przez drugie.
– Tak.
– Czy to było twoje zadanie? – zawołał Henning. – Zabić brata, kiedy wykona to, do czego został przeznaczony?
– Nie, nie. Ale, Henning, jeśli chcesz znaleźć Agnetę, to powinieneś się spieszyć. Bo ona jest właśnie w drodze, żeby opuścić parafię. Idzie głównym traktem w stronę Christianii.
– Muszę ją natychmiast tutaj przyprowadzić!
– Tak! I nie bój się. Ani ona, ani dziecko nie zostały zarażone straszną chorobą Ulvara.
– Prędzej czy później ta choroba i tak by mu zabrała życie – powiedziała Malin, która przecież była z wykształcenia pielęgniarką i od razu stwierdziła u Ulvara oznaki syfilisu.
– Bez wątpienia – potwierdził Marco. – Ale najpierw doprowadziłaby go do utraty zmysłów. A już i tak był wystarczająco niebezpieczny.
Marco podszedł do Henninga i uściskał go serdecznie.
– Dziękuję ci! Byłeś najlepszym przybranym ojcem, jakiego mogło mieć dwóch osieroconych chłopców. Dzięki tobie przeżyliśmy trudne narodziny, a potem mieliśmy spokojne i bezpieczne dzieciństwo. Dziękuję ci także w imieniu Ulvara. Był w tym domu taki szczęśliwy, jak tylko ktoś do niego podobny mógł być.
– Ale ty nie możesz nas opuścić, Marco.
– Muszę. Właśnie teraz, w tym roku, muszę was opuścić. A ty spiesz się, dogoń Agnetę, żeby nie odeszła za daleko.
Henning uścisnął go po raz ostatni, otarł po kryjomu oczy, zostawił Benedikte pod opieką Malin i pobiegł starą lipową aleją, która zachowała swój charakter i swoją urodę mimo wszelkich przemian, jakie się w parafii wciąż dokonywały.