Robiło to na niej bardzo przykre wrażenie. Przecież dziecko miało zaledwie kilka miesięcy…
Mimo wszystko lubiła go. Był taki silny, taki stanowczy. Żywiła wiele czułości dla tego dziecka bólu i chciała dla niego wyłącznie dobra.
Zachowanie Marca rozumiała dużo mniej. Jeśli chodzi o Ulvara, wiele rzeczy można było wyjaśnić. Ale Marco…?
Cudownie wprost piękny! Kruczoczarne włosy na bardzo kształtnej głowie. Skóra miała ciemny połysk, niekiedy złocisty, niekiedy niemal całkiem czarny. Zmieniało się to w zależności od oświetlenia. Śliczna buzia o szlachetnych rysach po prostu sama przyciągała wzrok ludzi. Oczy, głęboko szare, czasami aż czarne, w pięknej oprawie, tajemniczy uśmiech na wargach… Tak, to z pewnością ten uśmiech wprawiał ją w zakłopotanie. Marco był istotą nieprzeniknioną. Zapewne próby rozumienia psychiki niemowlęcia nie mają większego sensu, to przecież wszystko przeminie, prawdziwy charakter ujawni się później. Marco jednak miał w sobie już coś skończonego.
Malin zdawała sobie sprawę, na czyni to polega. Marco myślał. Dla niego Malin nie była tylko nic nie znaczącą plamą o przyjaznym głosie. Była dla niego człowiekiem i zachowywał się tak, jakby zastanawiał się nad tym, kim ona jest czy też kim mogłaby być.
To było okropne! Malin czuła się dotknięta. Zwłaszcza że on sam nigdy nie ujawniał swoich odczuć. Marco nie krzyczał, kiedy myła mu uszy ani kiedy mydło dostało mu się do oka. Po prostu patrzył wtedy na nią podobnie jak Ulvar. Lecz w oczach Marca nie było nienawiści. Tylko wszechogarniająca wyrozumiałość. Na jego wargach pojawiał się wtedy delikatny uśmieszek. I Malin nigdy nie wiedziała, czy ten uśmiech jest chłodny, smutny czy tylko bezosobowy.
Doprawdy, bliźnięta Sagi były niezwykłymi dziećmi.
Zdawało się jednak, że kochają Henninga. Malcy fikali radośnie nóżkami, kiedy wchodził. A on mógł godzinami przy nich siedzieć, bawić się i gaworzyć z nimi.
Kiedy Malin na to patrzyła, oczy napełniały jej się łzami. Jaki to był wzruszający widok – ci trzej chłopcy rosnący bez rodziców.
Kochała ich całym sercem.
Najbliższy jednak był jej Henning. W każdym razie teraz, dopóki psychika malców nie rozwinęła się jeszcze w pełni.
Mijały miesiące.
Mamka przestała przychodzić, bo nie była już potrzebna, obaj chłopcy dostawali teraz takie samo pożywienie.
Zaczęli już siadać i zdawało się, że obaj są zdrowi i silni. Ulvar miał twarde paznokcie, którymi posługiwał się chętnie, gdy tylko coś mu się nie podobało. Oczy Marca śledziły uważnie i spokojnie wszystko, co się wokół działo, z każdym dniem stawał się jeszcze ładniejszy, podczas gdy rozwój braciszka zmierzał, niestety, w przeciwnym kierunku. Malin i Henning przywykli do niego i nie uważali, że wygląda szczególnie odrażająco, ale inni ludzie, którzy czasami zachodzili do Lipowej Alei, wydawali na jego widok okrzyki zgrozy. Malin prosiła zazwyczaj, żeby bardziej uważali. Ulvar jest przecież także istotą ludzką, a nikt jeszcze nie zna jego charakteru. Może jest wrażliwy i będzie cierpiał, a może będzie się mścił? „Ale on jeszcze niczego nie rozumie”, uśmiechali się obcy. Malin jednak dostrzegała w ich oczach błysk niepokoju.
Henning przestał mówić o swoich rodzicach. Jakby to był temat tabu, więc Malin też nigdy o nich nie wspominała. Wiedziała, że chłopiec panicznie się boi takiej rozmowy. Po prostu nie chciał, by Malin powiedziała, że teraz, Henning, powinieneś przyjąć do wiadomości, iż…
Nie, ona sama także tego nie chciała. Z czasem przecież wspomnienia zbledną i Henning zacznie rezygnować…
Nadszedł rok 1862 i Henning skończył dwanaście lat. Zdumiewające, ale sprawy gospodarstwa układały się znacznie lepiej niż za czasów Viljara i Malin zdała sobie sprawę, że Henning jest urodzonym gospodarzem, gdy tymczasem Viljar chciał zostać kim innym, ale poświęcił się i zajął Lipową Aleją, ostatnim bastionem Ludzi Lodu w parafii.
Stać ich było nawet na wynajęcie pomocnika. Jakkolwiek bowiem Henning i Malin byli zręczni i pracowici, to w gospodarstwie czekały różne ciężkie zajęcia, którym sami nie mogli podołać. Poza tym doba także ma ograniczoną liczbę godzin.
Znaleźli starszego, życzliwego ludziom parobka, niespecjalnie może uzdolnionego, ale też wyjątkowo inteligentnego nie szukali, bo i po co? Dobrze odnosił się do zwierząt i to było najważniejsze. Poza tym wszystkie swoje obowiązki wypełniał z najlepszą wolą. Unikał natomiast bliźniaków, odwracał się na ich widok, nigdy ani słowem o nich nie wspominał. Malin zauważyła, że składa ręce jak do modlitwy, gdy czasami przypadkiem natknie się na nich w kuchni. Przerażony odmawiał w takich razach jakiś pospieszny pacierz. Ale nie rozmawiała z nim na ten temat, wolała udawać, że nic nie widzi.
Malin uważała, że znakomicie jest pracować tak ciężko, iż człowiek z trudem trzyma się wieczorem na nogach i nie jest w stanie o niczym myśleć. I tak właśnie pracowała, dzięki czemu nie miała czasu snuć refleksji nad swoim życiem.
A było się nad czym zastanawiać, trudno temu zaprzeczyć. Wiedziała, że rodzice, Christer i Magdalena, oczekują, iż Malin wyjdzie niedługo za mąż i urodzi dzieci, przynajmniej jedno. Że nie dopuści do wymarcia swojej gałęzi Ludzi Lodu.
Ten ród nie może wymrzeć! Jest jedynym, który byłby w stanie uratować ludzkość, gdyby Tengel Zły ocknął się z letargu i zapragnął zdobyć panowanie nad światem. Czy zdoła go pokonać, to, niestety, inna sprawa. Ale to Ludzie Lodu mają jasną wodę, zdolną zneutralizować działanie wody zła. A zatem ich obowiązkiem jest przetrwać.
Ojciec i mama są teraz jedynymi członkami rodu w Szwecji. A tu, w tym domu, mieszka reszta, czy może lepiej byłoby powiedzieć: ostatnie resztki Ludzi Lodu.
Henning, syn Viljara, z pewnością ożeni się kiedyś, jeśli nie zaharuje się na śmierć przy prowadzeniu gospodarstwa i wychowaniu bliźniaków.
Ale ci dwaj? Ulvara właściwie w ogóle nie można brać pod uwagę. To przecież bestia, potwór. A Marco?
Nie mogła się rozeznać, jak z tym dzieckiem naprawdę jest.
Natomiast jeśli o nią samą chodzi, to raczej wątpiła, czy kiedykolwiek wyjdzie za mąż. Była porządną i zdolną dziewczyną, to prawda, sama musiała to przyznać, ale młodzi mężczyźni na ogół nie spoglądali na nią dwa razy. Należała raczej do takich panien, które podobają się starszym wdowcom. Bywają one wybierane z rozsądku i wyrachowania. Pracowita, stateczna żona, która potrafi zająć się domem i rodziną, której można wszystko polecić z pełnym przeświadczeniem, że ta obowiązkowa istota wypełni każde zadanie najlepiej jak potrafi. I która na dodatek urodzi kilkoro zdrowych, posłusznych dzieci.
Tylko że Malin nie chciała starego męża.
Dlatego była szczęśliwa w Lipowej Alei z tymi trzema małymi chłopcami, którzy tak bardzo jej potrzebowali. I dlatego wszystkie swoje ewentualne panieńskie tęsknoty topiła w ciężkiej pracy.
Miała dwadzieścia lat i właściwie powzięła już postanowienia co do swojego życia. Może cokolwiek za wcześnie, ale Malin zawsze stała mocno na ziemi. Z iluzjami pożegnała się dawno temu. Parę gwałtownych dziewczęcych miłości, jakie przeżyła w Szwecji, skończyło się dla niej bardzo przykro. Obiekty jej czułych uniesień po prostu nie zwracały na nią uwagi. Jeden wybrał przyjaciółkę Malin, co ona przeżyła boleśnie. Drugi był nauczycielem w szkole dla pielęgniarek. Przez kilka miesięcy próbowała łowić jego spojrzenia i nawet wyobrażała sobie, że od czasu do czasu on rzeczywiście spogląda jej głęboko w oczy. I oto któregoś dnia nieoczekiwanie zapytał: „Siostro, czy pani jest tutaj nowa? Chyba przedtem pani nie widziałem.” I zanim zdążyła odpowiedzieć, odwrócił się obojętnie i zaczął z kimś rozmawiać.