– Skarbu tutaj, niestety, nie ma. Przechowywany jest gdzie indziej. Ale jeśli sobie spokojnie pójdziecie, to nie zamelduję u lensmana o waszej wizycie.
Ten mniej rozgarnięty podszedł do schodów.
– Nie, posłuchaj no, siostrzyczko! Nikomu o niczym nie zameldujesz, zrozumiałaś? Bo jak nie, to zrobimy z ciebie siekaninkę. A teraz przynoś te graty, ale już!
Zaspany Henning stanął przy schodach.
– Co się stało, Malin?
– Wracaj do łóżka! – nakazała pospiesznie.
– Jest ich tu więcej? – spytał głupawo przestraszony złodziej.
– Same dzieciaki. Słyszałeś przecież, że tu mieszkają same dzieciaki – mruknął jego kompan. – Posłuchaj no, chłopcze, chodź tu do nas, to sobie pogadamy.
Malin, która zorientowała się natychmiast, że napastnicy chcą zwabić Henninga i wziąć go jako zakładnika, zawołała:
– Nie rób tego, Henning! Zostań przy mnie!
Bardziej zuchwały złodziej wbiegł na schody i złapał Malin mocno za ramię.
– Trzymaj gębę, siostrzyczko, bo jak nie, to spróbujesz gorszych rzeczy!
– Au! – krzyknęła Malin. – To boli!
Zanim zdążył cokolwiek zrobić, Henning zbiegł na dół i zaczął go okładać pięściami. Ona sama zamierzyła się na trzymającego ją złodzieja pogrzebaczem, ale wtedy drugi błyskawicznie wykręcił jej rękę.
– No, dobra. Zabawa się skończyła – powiedział. Złapał Henninga i mocno trzymał wyrywającego się chłopca. Jego koleżka wciąż nie puszczał ramienia Malin; tuż przy swojej twarzy widziała jego obrzydliwą sapiącą gębę. Napastnik wyjął z kieszeni nóż, a Malin przyciągnął do siebie w taki sposób, że nie mogła mieć wątpliwości co do jego intencji.
– Puśćcie chłopca! – zdołała tylko wykrztusić.
Henning krzyczał.
– Malin, ja nie mam alrauny! – szlochał. – Zostawiłem ją przy łóżku. Puść Malin, ty draniu!
Wtem rozległ się huk, jakby długi grzmot przewalił się nad domem. Hall zalało oślepiające światło, napastnicy zaczęli wrzeszczeć jak oparzeni i puścili swoje ofiary. Obaj padli na ziemię i wili się w nieznośnych, jak się zdawało, bólach.
Malin spoglądała na Henninga.
– Co to się stało? – wyszeptała pobladłymi wargami.
– To nadeszło skądś z góry – odparł także szeptem.
Spojrzeli oboje na piętro. W blasku księżyca pomiędzy prętami balustrady zobaczyli dwa chłopięce nosy. Dzieci były jeszcze tak małe, że ledwie mogły stać o własnych siłach, ale przyglądały się scenie na dole wielkimi oczami, wyraźnie z siebie zadowolone.
Złodzieje umilkli i leżeli nieruchomo na podłodze.
– O mój Boże! – szepnęła Malin. – O mój dobry Boże!
– Oni oddychają – uspokoił ją Henning. – Złodzieje żyją. Obaj.
Malin opanowała się.
– I o to, zdaje się, chodziło. Żeby ich powalić, ale nie zabijać, bo mielibyśmy wtedy nieprzyjemności ze strony władz. Henning, szybko! Zwiąż ich, a potem budź parobka, zanim odzyskają przytomność! Niech parobek jedzie po lensmana. Ja zajmę się dziećmi.
Na trzęsących się nogach weszła na górę. Z trudem przełykała ślinę i nie była w stanie spojrzeć bliźniętom w oczy.
Śmiech Ulvara dzwonił w hallu.
Dobry Boże, co my wychowujemy w tym domu? myślała wstrząśnięta, klękając przy chłopcach i przytulając ich do siebie. To się przecież mogło skończyć bardzo źle! A jeśli on któregoś dnia zwróci się przeciwko nam? Przeciwko mnie albo Henningowi, albo przeciw komukolwiek, kto nie uczynił mu nic złego? Nie, nigdy sobie z nim nie poradzimy, ani ja, ani Henning! Nigdy!
– Mimo wszystko dziękuję ci, Ulvarze, mój mały chłopcze – szeptała z ustami przy jego nastroszonych włosach. – Dziękuję ci, bo pokazałeś nam, że nas kochasz! Taka ci jestem wdzięczna!
Dopiero co myślałam, że jesteśmy bezbronni. Mój Boże, cóż za ironia!
Ulvar chwycił ją mocno za włosy i szarpał tak, że musiała całą siłą woli powstrzymywać się, by nie krzyczeć. Zachwycony chłopiec śmiał się głośno, aż echo dudniło wśród ścian.
ROZDZIAŁ III
Szpital właściwie nie był taki stary, tylko po prostu byle jak zbudowany i zniszczony. A także bardzo zaniedbany. Pajęczyny powiewały pod zakopconym na czarno sufitem, farba obłaziła ze ścian. Nikt już nawet nie zauważał, że przy każdym ruchu duże kłęby kurzu wzbijają się pod łóżkami.
Był to bowiem szpital komunalny. Zazwyczaj najbiedniejsi chorzy leżeli w domu pod opieką mniej lub bardziej skłonnych do poświęceń krewnych. Tutaj trafiali jedynie pacjenci, którzy w ogóle nie mieli rodziny. Można by to miejsce nazwać równie dobrze domem dla ubogich, gdyby nie to, że pewna chrześcijańska organizacja charytatywna chciała obdarować najbiedniejszych członków społeczeństwa, w związku z czym wyposażyła coś na kształt sali operacyjnej i wykosztowała się na lekarza oraz skromną asystę. Środków na przyzwoite leczenie jednak nie było skąd brać, wobec czego każdy nieszczęsny chory, który zmuszony był iść do tego szpitala, płakał gorzkimi łzami i dokonywał rozrachunku ze swoim życiem.
I słusznie. Śmiertelność bowiem w tym zakładzie była zatrważająca, a kto nie umarł, to i tak wychodził ze szpitala bardziej chory, niż przyszedł.
No, może to pewna przesada, ale pozostaje faktem, że nie był to w żadnym razie reprezentacyjny szpital.
Lekarz dokonywał właśnie codziennego obchodu. Wszedł do sali dla przewlekle chorych i zatrzymał się przy jednym z łóżek.
Westchnął.
– Czy naprawdę jest sens dłużej go tu trzymać?
Towarzysząca mu pielęgniarka zrobiła krok naprzód i powiedziała z bogobojną przyganą w głosie:
– Przecież nie możemy wyrzucić go na drogę, panie doktorze.
– Nie, nie, oczywiście że nie możemy – mruknął doktor. – Wiem, że on nie ma gdzie mieszkać. I jest tu ktoś jeszcze jeden w takim samym stanie, prawda?
– Tak. Na oddziale kobiecym. Oboje stanowią niemały problem dla szpitala. Ale miłosierdzie, panie doktorze, nakazuje nam ich tu trzymać.
– Czy nie ma jakiegoś domu opieki, do którego można by ich przenieść? Zajmują przecież miejsca innym chorym!
– Na razie wszędzie jest pełno. Musimy czekać, aż ktoś w domu opieki umrze.
– Jeśli ci tutaj nie zrobią tego pierwsi – rzekł doktor cicho. – Ten to już tylko skóra i kości. Czy on przyjmuje jakieś jedzenie?
– Tak. Jest karmiony przez siostry miłosierdzia. Na ogół udaje im się wmusić w niego trochę strawy rano i wieczorem. Ale on na nic nie reaguje.
Doktor poniósł rękę chorego, spoczywającą bez ruchu na kocu.
– Zostały mu tylko dwa palce. Druga ręka nie wygląda dużo lepiej, ale przynajmniej udało nam się zahamować zgorzel w nogach. Tylko… właściwie po co? – Doktor ponownie zwrócił się do pielęgniarki: – A kobieta? Są jakieś oznaki postępu?
– Je dobrze i poprawia się. Ale ona sobie poza szpitalem nie poradzi, panie doktorze. Jej umysł jest całkowicie zaćmiony.
– Mówi coś?
– Tylko bełkocze. A poza tym to nie jest nasz język. Ja nic z tego nie rozumiem.
– I oni są jedynymi, którzy przeżyli?
– Tak. Wszyscy inni zmarli.
Lekarz westchnął znowu i długo patrzył na wycieńczoną istotę na łóżku. Mężczyzna leżał z zamkniętymi oczyma, wychudzony tak, że wyglądał jak cień.
– Może tu zostać, dopóki nie zwolni się miejsce w jakimś domu opieki. To beznadziejna sprawa z takimi, co nie mają żadnych krewnych. Powinno istnieć prawo…
Nie dokończył zdania i przeszedł do następnego łóżka. Pielęgniarka patrzyła w ślad za nim surowym wzrokiem, bo bardzo dobrze wiedziała, co doktor zamierzał powiedzieć.
Będzie się musiała bardziej zająć tym nieszczęsnym człowiekiem. Kobietą zresztą także, chociaż ona doznała szkody przede wszystkim na umyśle, będzie więc mogła dostać w końcu miejsce w jakimś domu dla takich. Dużo gorzej mają się sprawy z tym pięknym mężczyzną…