Tak właśnie myśli żółtodziób: z ogniem trzeba walczyć czynnie, ładując się do budynku z sikawką. Czasami takie zachowanie może jeszcze pogorszyć sytuację. W tym wypadku doszłoby do skażenia całego terenu odpadami niosącymi zagrożenie biologiczne. Nie można teraz otworzyć pieca. Musimy też dopilnować, żeby płomienie nie poszły kominem. Żaden ogień nie płonie wiecznie. W końcu musi się wypalić.
– Właśnie tak – odpowiadam dziekanowi. – Poczekam i zobaczę, co się stanie.
Kiedy mam nocną zmianę, jem dwa obiady dziennie. Pierwszy jest wcześniej niż zwykle – tak się umówiliśmy, żeby móc razem, całą rodziną, zasiąść do stołu. Dziś moja żona przyrządziła pieczeń wołową, tak wielką, że wygląda jak małe dziecko śpiące na obrusie. Sara woła wszystkich na obiad.
Kate zjawia się pierwsza. Wślizguje się na swoje miejsce za stołem.
– Cześć, malutka. – Ściskam jej dłoń. Odpowiada uśmiechem, który nie sięga oczu. – Co dziś porabiałaś?
Kate bawi się widelcem, przesuwając strączki fasoli po talerzu.
– Ratowałam kraje Trzeciego Świata, rozbijałam jądra atomowe i napisałam ostatnie rozdziały wielkiej amerykańskiej powieści obyczajowej. A także, rzecz jasna, byłam na dializie.
– Rzecz jasna.
Do stołu podchodzi Sara, wymachując nożem.
– Nie wiem, czym ci podpadłem – kulę się na krześle – ale bardzo cię za to przepraszam.
Żart nie zostaje doceniony.
– Pokrój mięso, bardzo cię proszę.
Biorę od niej nóż razem z widelcem do mięsa i kroję pieczeń na plastry. W kuchni pojawia się Jesse. Pozwoliliśmy mu wprowadzić się na strych nad garażem, ale w zamian za to musi jeść ze wszystkimi. Taką ma z nami umowę, nasz syn, który dziś ma oczy czerwone jak królik, a jego ubranie czuć wyraźnie słodkim dymem.
– No, popatrz tylko – słyszę za sobą głos Sary, ale kiedy się odwracam, żona nie patrzy na Jessego, tylko na mięso. – Niedopieczona. – Chwyta rondel gołymi rękami, jakby miała skórę z azbestu i pakuje pieczeń z powrotem do piekarnika.
Jesse sięga po miskę z tłuczonymi kartoflami i zaczyna nakładać je sobie na talerz, łyżka za łyżką.
– Okropnie cuchniesz – mruczy Kate, wachlując dłonią przed nosem.
Jesse nie zwraca na nią uwagi i ładuje łyżkę do ust. Zastanawiam się, co też ze mnie za ojciec, że w głębi serca jestem zadowolony, bo potrafię rozpoznać, co brał mój syn, i cieszę się, że palił trawkę, a nie łykał ecstasy albo pakował sobie w żyłę heroinę czy Bóg wie co jeszcze. Trawkę łatwo rozpoznać. Inne narkotyki nie dają tak silnych objawów zewnętrznych.
– Nie każdy lubi, jak wszędzie zajeżdża trawą – syczy Kate.
– Nie każdy dostaje dragi w szpitalu przez wenflon – odgryza się Jesse.
Sara unosi ręce.
– Nie zaczynajmy. Bardzo was proszę.
– Gdzie Anna? – pyta Kate.
– Nie ma jej w waszym pokoju?
– Nie widziałam jej od rana.
Sara staje w progu kuchni.
– Anna! Obiad!
– Patrzcie, co dziś kupiłam. – Kate demonstruje koszulkę, którą ma na sobie. Materiał jest ręcznie farbowany w kółka, w psychodelicznych kolorach. Na piersi widnieje obrazek: krab z podpisem „Rak”. – Rozumiecie? – pyta Kate.
– Jesteś spod Lwa – mówi Sara.
Słyszę, że zaraz się rozpłacze.
– Sprawdź, czy ta pieczeń już doszła – odzywam się, żeby zająć czymś jej uwagę.
W tym momencie do kuchni wchodzi Anna, rzuca się na krzesło i siedzi tam ze spuszczoną głową.
– Gdzie byłaś? – pyta ją Kate.
– Gdzieś. – Anna wbija wzrok w talerz, ale nie nakłada sobie niczego.
To nie jest jej zwykłe zachowanie. Z Jessem codziennie są przepychanki, Kate trzeba nieustannie pomagać, ale na Annę zawsze można liczyć. To jedyna pewna osoba w rodzinie. Anna przychodzi uśmiechnięta, opowiada o droździe z przetrąconym skrzydłem, którego znalazła w parku, zachwyca się, że ptak „się rumienił”, a potem przypomina sobie, że w supermarkecie widziała mamę pchającą wielki, poczwórny wózek: „Dwie pary bliźniaków naraz!”. Anna to nasza baza; taka głucha cisza z jej strony jest trudna do zniesienia.
– Coś się stało? – pytam.
Anna spogląda na Kate, pewna, że to pytanie było skierowane do siostry. Unosi brwi, wystraszona, kiedy spostrzega, że mówiłem do niej.
– Nie.
– Dobrze się czujesz?
Znów to samo: Anna dopiero po chwili domyśla się, że to do niej się mówi. To pytanie zwykle zadajemy Kate.
– Tak, wszystko w porządku.
– Pytam, bo nic nie jesz.
Anna patrzy na swój talerz, jakby teraz dopiero zauważyła, że jest pusty. Nakłada sobie kopiastą porcję jedzenia i zapycha usta fasolką szparagową.
Ni stąd, ni zowąd przypominam sobie nasze wspólne przejażdżki samochodem, kiedyś, kiedy dzieciaki były jeszcze małe. Upychaliśmy całą trójkę na tylnym siedzeniu, jak cygara w pudełku, a ja śpiewałem im tę starą piosenkę Laury Brannigan, w której podstawia się w refrenie różne imiona: Anna anna bo banna, banana fanna fo fanna, me my mo manna… („Chuck! – wył Jesse, tłumiąc chichot. – Wstaw imię Chuck!”).
– Hej. – Kate pokazuje palcem. – Gdzie masz swoje serduszko? To ode mnie je dostała, wiele lat temu. Anna sięga ręką do szyi.
– Zgubiłaś je? – pytam.
– A może nie miałam dziś ochoty go nosić? – Wzrusza ramionami.
O ile wiem, Anna nigdy się nie rozstawała z tym naszyjnikiem. Sara wyjmuje pieczeń z piekarnika i stawiana stole. Sięga po nóż do mięsa.
– A propos rzeczy, których nie mamy ochoty nosić. – Jej spojrzenie pada na Kate. – Idź się przebrać.
– Dlaczego?
– Bo tak.
– To nie jest powód.
Sara z rozmachem wbija nóż w mięso.
– Bo uważam, że to nie jest odpowiedni strój do obiadu.
– Wcale nie gorszy niż te koszulki z kapelami, które nosi Jesse. Co to było wczoraj? Grzmiące Cioty z Alabamy?
Jesse przewraca oczami. Widziałem takie spojrzenie na włoskich westernach, u konia, który okulał i czeka, aż go dobiją.
Sara piłuje pieczeń, która przedtem była niemal surowa, a teraz wygląda jak nadpalona belka.
– Patrzcie tylko – skarży się. – Wszystko do niczego.
– Co ty opowiadasz. – Nakładam na talerz plaster mięsa, który dal się oderwać od reszty i biorę do ust pierwszy kęs. Twarde jak podeszwa. – Znakomite. Poczekajcie chwilę, skoczę do remizy i przywiozę palnik. Po co masz się męczyć z tym nożem.
Sara mruga, zdziwiona, a potem parska śmiechem. Kate chichocze, nawet Jesse raczył skrzywić twarz.
A ja w tym momencie spostrzegam, że Anny już nie ma przy stole. Co gorsza, żadne z nas nawet tego nie zauważyło.
Jesteśmy na służbie we czterech. Siedzimy w kuchni. Red gotuje jakiś sos, Paulie czyta „ProJo”, a Cezar pisze list do dziewczyny, która miała w tym tygodniu zaszczyt stać się obiektem jego pożądania. Red przygląda mu się, po czym potrząsa głową z dezaprobatą.
– Powinieneś zapisać sobie ten list w komputerze i drukować w razie potrzeby.
Cezar to nie jest prawdziwe imię, tylko ksywka. Wymyślił ją dawno temu Paulie, bo Cezar to taki człowiek, który nie potrafi usiedzieć w jednym miejscu.
– Tym razem to co innego – oznajmia.
– Jasne. Tym razem uczucie przetrwa całe dwa dni. – Red cedzi makaron nad zlewem. Jego twarz tonie w kłębach pary. – Fitz, zlituj się nad chłopakiem i udziel mu światłych wskazówek.
– Dlaczego ja?
Paulie zerka na mnie znad gazety.
– Domyśl się – mówi krótko.
Fakt. Żona Pauliego odeszła dwa lata temu z wiolonczelistą orkiestry symfonicznej, która przyjechała do Providence na gościnne koncerty. Red to zaprzysięgły stary kawaler, kobiety zna tylko z widzenia. A ja mam dwudziestoletni staż małżeński.