– Życzę sobie, aby dokumenty zostały podpisane od ręki, zanim opuszczą państwo budynek sądu – zarządza sędzia. – Anno, powodzenia. Wpadnij do mnie od czasu do czasu i daj znać, jak się miewasz.
Młotek opada, sędzia wychodzi z sali. Wstajemy. Kiedy drzwi zamykają się za DeSalvo, odwracam się do Anny, która nadal stoi bez ruchu obok mnie. Widzę, że jeszcze nie otrząsnęła się z szoku.
– Udało ci się – mówię.
Julia podchodzi pierwsza. Przechyla się przez galeryjkę, aby uściskać Annę.
– Byłaś bardzo dzielna. – Uśmiecha się do mnie nad ramieniem dziewczynki. – I ty też.
Ale Anna zostawia nas i staje oko w oko z rodzicami. Dzieli ich przestrzeń kilkudziesięciu centymetrów i cała wieczność straconych ciepłych chwil. Dopiero teraz dostrzegam, że Anna, którą zacząłem już uważać za bardzo dojrzałą jak na swój młody wiek, w kontakcie z rodzicami traci pewność siebie i unika kontaktu wzrokowego.
– Hej. – Brian przekracza niewidzialną barierę, przytula córkę szorstkim ruchem. – Przecież nic się nie stało.
Po chwili dołącza do nich Sara, obejmując oboje ramionami; stoją w trójkę w ciasnym kole, jak drużyna futbolowa, która na gorąco musi zmienić taktykę gry, bo i gra już nie jest taka sama.
No więc teraz jestem już widzialna. Do bani. Deszcz chyba rozpadał się jeszcze mocniej, jeśli to w ogóle możliwe. Oczyma wyobraźni widzę taką scenkę: ciężkie krople biją w samochód jak kafary, gniotąc karoserię niczym pustą puszkę po coli. Ni stąd, ni zowąd robi mi się duszno. Dopiero po chwili dociera do mnie, że nie ma to nic wspólnego z tą syfiastą pogodą ani z moją ukrytą klaustrofobią, ale po prostu moje gardło jest w tej chwili jak zablokowana tętnica; połykane łzy zalewają połowę światła przełyku. Kiedy chcę coś powiedzieć albo zrobić, wymaga to dwa razy więcej wysiłku niż normalnie.
Już od pół godziny jestem usamowolniona w kwestiach medycznych. Campbell powiedział, że ten deszcz to prawdziwe błogosławieństwo, bo rozgonił dziennikarzy. Może dopadną mnie w szpitalu, a może nie; do tego czasu znajdę się już wśród swoich i będzie mi wszystko jedno. Rodzice pojechali tam wcześniej; my musieliśmy zostać i podpisywać te głupie dokumenty. Kiedy skończyliśmy, Campbell zaproponował, że mnie podwiezie, co było miłe z jego strony, bo przecież wiem, że bardzo by chciał wyskoczyć dokądś z Julią. Oboje starają się robić z tego wielką tajemnicę, ale nie najlepiej im wychodzi. Ciekawe, co robi Sędzia, kiedy oni się spotykają. Ciekawe, czy czuje się samotny.
– Campbell? – pytam ni z gruszki, ni z pietruszki. – Jak myślisz, co ja mam teraz zrobić?
Adwokat dobrze wie, o co mi chodzi, i wcale się z tym nie kryje.
– Właśnie skończył się proces, na którym walczyłem jak lew, żebyś otrzymała prawo do wyboru. Nie robiłem tego po to, żeby teraz ci mówić, co myślę.
– No to super. – Zapadam się głębiej w fotel. – Bo ja nawet nie wiem, kim tak naprawdę jestem.
– Ale ja wiem. Nikt w całych Providence Plantations nie dorówna ci w sztuce polerowania gałek u drzwi. Rośniesz na mądralę, wybierasz krakersy z mieszanki śniadaniowej, nie lubisz matmy, ale…
Fajnie tak siedzieć i patrzeć, jak Campbell wypełnia te rubryczki.
– …lubisz chłopaków? – Ostatnia pozycja to pytanie.
– Niektórzy nawet mogą być – przyznaję – ale potem pewnie i tak wszyscy robią się tacy jak ty.
Szeroki uśmiech.
– Broń Boże.
– Co teraz będziesz robił?
Campbell wzrusza ramionami.
– Chyba będę musiał wziąć jakąś sprawę, za którą mi zapłacą.
– Żeby Julia mogła żyć z tobą na poziomie, do którego przywykła?
– Coś w tym rodzaju. – Campbell wybucha śmiechem.
Na chwilę zapada cisza i słychać tylko szmer wycieraczek. Wsuwam ręce pod uda, przygniatam je ciałem.
– Kiedy powiedziałeś na procesie… że wyrosnę na niezwykłą osobę… Naprawdę tak myślisz?
– Czyżby domagała się panna komplementów, panno Fitzgerald?
– Dobra, nic nie mówiłam.
Campbell Alexander rzuca mi spojrzenie.
– Naprawdę tak myślę. Widzę cię jako postrach młodzieńczych serc, malarkę na Montmartrze, pilota myśliwców szturmowych, odkrywczynię nieznanych krain. – Milknie na chwilę. – Albo to wszystko naraz.
Miałam kiedyś taki okres, że chciałam być baletnicą, tak jak Kate, ale od tego czasu zdążyłam już tysiąc razy zmienić zdanie. Chciałam zostać kosmonautką. Paleontologiem. Śpiewać w chórkach w zespole Arethy Franklin, być członkiem Gabinetu lub strażnikiem przyrody w Parku Narodowym Yellowstone. Teraz, w zależności od dnia, wyobrażam sobie siebie w zawodzie mikro – chirurga, poetki, łowcy duchów.
I tylko jedna rzecz nigdy się nie zmienia.
– Za dziesięć lat – mówię – chciałabym mieć siostrę.
Brzęczyk pagera odzywa się dokładnie w tym momencie, kiedy rozpoczyna się kolejna dializa. Odszyfrowuję skróty – wypadek samochodowy, dwa pojazdy, ranni.
– Wzywają mnie – mówię do Sary. – Poradzicie sobie?
Karetka kieruje się na skrzyżowanie ulic Eddy i Fountain, trudne dla kierowcy nawet w normalnych warunkach, a teraz, w taką pogodę, jeszcze gorsze niż zwykle. Zanim zdążyliśmy dojechać na miejsce, policja ustawiła już zapory. Oba wozy zniszczone, skręcone samą siłą uderzenia w abstrakcyjną rzeźbę z powyginanej stali. Pikap poradził sobie lepiej; mniejszy samochód, bmw, cały przód ma strzaskany na kształt makabrycznego uśmiechu. Wysiadam z karetki i łapię pierwszego policjanta z brzegu.
– Troje rannych – dowiaduję się. – Jedną kobietę już zabrali do szpitala.
Red przyjechał wcześniej i zdążył już zabrać się do roboty. Potężnymi nożycami hydraulicznymi rozcina karoserię bmw po stronie kierowcy, próbując dostać się do poszkodowanych.
– Co tam masz? – wołam do niego, przekrzykując wycie syren.
– Kobieta z pierwszego wozu wyleciała przez przednią szybę – odkrzykuje. – Cezar zabrał ją karetką do szpitala. Następna karetka już tu jedzie. W drugim wozie są kierowca i pasażer, ale niczego więcej nie widać. Drzwi z obydwu stron zgniecione w harmonijkę.
– Spróbuję wejść po dachu pikapu. – Wspinam się na ścianę śliskiego metalu i potrzaskanego szkła. Stopa wpada mi w otwór w platformie holowniczej, którego nie zauważyłem. Klnąc, wyszarpuję nogę. Powoli, ostrożnie wsuwam się do sprasowanej szoferki i pełznę dalej.
Kobieta, którą wyrzuciło przez szybę, musiała przelecieć nad nisko zawieszonym bmw; przedni zderzak jej forda F – 150 przeorał całą burtę wozu po stronie pasażera, jakby była z papieru.
Muszę wyczołgać się przez otwór, który niedawno jeszcze był oknem pikapu, bo od pasażerów bmw dzieli mnie silnik. Widzę jednak, że dam radę się wkręcić w wąską szczelinę, gdzie będę mógł dosięgnąć hartowanej szyby, pokrytej pajęczą siecią pęknięć i karminowymi rozbryzgami krwi. I wtedy, w momencie kiedy Red odcina nożycami drzwi od strony kierowcy, a ze środka wyskakuje skomlący pies, dociera do mnie, że twarz przyklejona do potrzaskanego szkła to twarz Anny.
– Wyciągnąć ich! – krzyczę na całe gardło. – Natychmiast!
Nie mam pojęcia, w jaki sposób udaje mi się wyplątać z tej kupy złomu. Odpycham Reda, który stoi mi na drodze. Odpinam pas bezpieczeństwa krępujący Campbella Alexandra, wyciągam go z wozu i kładę na mokrej jezdni. Krople deszczu biją dookoła niego. Sięgam z powrotem do środka, głębiej, tam gdzie siedzi moja córka, nieruchoma, z szeroko rozwartymi oczami, przypięta pasem, tak jak trzeba, Boże, to nie może być ona…
Obok mnie jak spod ziemi wyrasta Paulie. Wyciąga ręce w stronę Anny, a ja, zanim zdążę pomyśleć, co robię, wywlekam go z samochodu i sprowadzam do parteru.