Red stawia talerz przede mną. Rozpoczynam wykład.
– Kobieta – oznajmiam – jest jak ognisko.
Paulie rzuca gazetę na stół.
– Uwaga! – huczy. – Słuchamy! Tao kapitana Fitzgeralda!
Ignoruję jego wygłupy.
– Ogień jest piękny, prawda? Od płomieni trudno oderwać wzrok. Dopóki się nad nim panuje, daje światło i grzeje. Do konfrontacji należy dążyć dopiero wtedy, kiedy wymknie się spod kontroli.
– Pan kapitan chce przez to powiedzieć – wtrąca Paulie – że nie można wystawiać kobiety na wiatr, bo się rozniesie. Red, masz trochę parmezanu?
Siadamy do obiadu, dla mnie już drugiego w tym dniu. Początek jedzenia zwykle oznacza, że za kilka chwil odezwie się sygnał alarmowy. Strażak pracuje w świecie, gdzie obowiązuje prawo Murphy’ego: kryzys zawsze następuje wtedy, kiedy żadną miarą nie można sobie na niego pozwolić.
– Fitz, a pamiętasz ostatni raz, kiedy truposz utknął nam w piecu? – pyta Paulie. – Jak jeszcze służyliśmy w ochotnikach?
Mój Boże, pamiętam. Facet ważył ze dwieście kilo albo i więcej. Zmarł na zawał we własnym łóżku. Pracownicy domu pogrzebowego wezwali straż pożarną, bo nie mogli sami poradzić sobie ze zniesieniem ciała po schodach.
– Spuściliśmy go przez okno na linach – wspominam na głos.
– Też mieli go skremować, ale był za wielki… – Paulie szczerzy zęby. – Zamiast do krematorium, zawieźli go do weterynarza, żebym tak zdrów był!
Cezar gapi się na niego, mrugając oczami.
– Po co?
– A co się robi ze zdechłym koniem, jak ci się wydaje, omnibusie?
Cezar myśli, łącząc zasłyszane wiadomości. W końcu jego twarz rozjaśnia zrozumienie.
– Bez jaj… – szepcze, po czym, jakby nagle się rozmyślił, odsuwa talerz ze spaghetti bolognese.
– Jak myślicie, komu każą czyścić komin u medyków? – pyta Red.
– Pewnie tym ze służby inspekcji pracy. Ale mają fart, biedaki. – Paulie się krzywi.
– Stawiam dziesięć dolców, że zadzwonią tutaj i powiedzą, że to należy do nas.
– Nie zadzwonią – wtrącam się – bo nie będzie czego czyścić. Tam już nic nie ma. Temperatura była zbyt wysoka.
– Przynajmniej wiemy na pewno, że to nie było podpalenie – mruczy Paulie pod nosem.
W zeszłym miesiącu mieliśmy plagę pożarów wywołanych umyślnie.
To widać od razu – w zgliszczach zostają plamy po łatwopalnych płynach, źródła płomieni znajdujemy w kilku różnych miejscach, wydziela się czarny dym albo w podejrzany sposób ogień koncentruje się w jednym miejscu. Podpalacze bywają też sprytni: kilka razy zdarzyło się, że materiały łatwopalne zgromadzono pod schodami, żebyśmy nie mogli do nich dotrzeć. Takie pożary są szczególnie groźne, ponieważ nie podlegają regułom, które na co dzień stosujemy w walce z ogniem. Podpalony budynek bardziej niż zwykle grozi zawaleniem i pogrzebaniem pod ruinami strażaków gaszących płomienie.
– A może jednak? – prycha Cezar. – Może to był podpalacz samobójca. Wlazł do komina i sam się podpalił.
– Albo koniecznie chciał zrzucić parę kilo – dodaje Paulie, a tamci dwaj parskają śmiechem.
– Przestańcie – przerywam im.
– Daj spokój, Fitz, to niezły dowcip…
– Więc może opowiesz go rodzinie tego człowieka.
Zapada niezręczna cisza. Widzę, że moim kolegom zabrakło słów. W końcu odzywa się Paulie, który zna mnie najdłużej.
– Znów coś złego się dzieje z Kate?
Z moją starszą córką zawsze dzieje się coś złego. Najgorsze jest to, że nigdy nie będzie lepiej. Wstaję od stołu i wkładam talerz do zlewu.
– Będę na dachu.
Każdy z nas ma jakieś hobby: Cezar lubi dziewczyny, Paulie gra na dudach, Red uwielbia gotować. Ja mam teleskop. Ustawiłem go na dachu remizy już bardzo dawno temu. Stąd mam najlepszy widok na niebo nocą.
Gdybym nie został strażakiem, byłbym astronomem. Wiem, że jak na moje możliwości umysłowe za wiele w tym zawodzie matematyki, ale jednak coś mnie pociąga w obserwacji gwiazd. W bezksiężycową noc na niebie widać tysiąc do tysiąca pięciuset gwiazd, a przecież są jeszcze miliony innych, nieodkrytych. Człowiek łatwo ulega złudzeniu, że to świat obraca się wokół niego, ale wystarczy spojrzeć w niebo, żeby zrozumieć, że wcale tak nie jest.
Anna tak naprawdę ma na imię Andromeda. Tak stoi w metryce, przysięgam. To nazwa konstelacji oraz imię księżniczki przykutej do skały na ofiarę morskiemu potworowi. Była to kara za grzech jej matki Kasjopei, która pyszniła się przed Posejdonem swoją urodą. Andromedę znalazł bohaterski Perseusz, przelatujący tamtędy w skrzydlatych sandałach. Zakochał się w niej i ocalił od śmierci. Na niebie Andromeda wznosi ręce skute łańcuchem.
Tak jak rozumiem tę historię, wszystko dobrze się skończyło. Kto by nie życzył tego swojemu dziecku?
Kiedy urodziła nam się Kate, marzyłem o tym, że kiedyś będzie z niej piękna panna młoda. Potem przyszła choroba, diagnoza – ostra białaczka promielocytowa – a ja w moich marzeniach zacząłem widzieć Kate na uroczystości wręczenia dyplomów ukończenia szkoły średniej. Potem nastąpił nawrót choroby i wszystkie te wizje wzięły w łeb: gorąco zapragnąłem zobaczyć jej piąte urodziny. Teraz nie mam już oczekiwań; w ten sposób każdego dnia moja córka przechodzi najśmielsze z nich.
Kate umiera. Przez bardzo długi czas nie chciałem dopuścić tego do wiadomości. Wszyscy kiedyś umrzemy, to prawda, ale takie rzeczy jak ta nie powinny się zdarzać. Dlaczego to ja mam żegnać Kate, a nie na odwrót?
To aż zakrawa na jakieś oszustwo. Po tylu latach walki i obalania wszelkich statystyk chorobowych Kate nie umrze na białaczkę. Ale to przepowiedział już doktor Chance, wiele lat temu. Nie ma w tym nic dziwnego – to zwyczajna rzecz, że organizm pacjenta w końcu męczy się walką z chorobą i narządy zaczynają odmawiać posłuszeństwa. U Kate zaczęło się od nerek.
Nastawiam teleskop na gwiazdę Barnarda i mgławicę M42, jaśniejące w mieczu Oriona. Gwiazdy to wielkie pożary, które płoną przez tysiąclecia. Niektóre żarzą się powoli, bez pośpiechu, jak czerwone karły. Są też takie gwiazdy jak błękitne olbrzymy, spalające paliwo tak szybko, że ich blask wyraźnie widać z wielkich odległości. Pod koniec, kiedy zasoby zaczynają się kurczyć, gwiazdy te spalają hel, który podkręca ich temperaturę coraz bardziej, aż do punktu, w którym eksplodują. Powstaje supernowa, jaśniejsza od najjaśniejszych galaktyk. Gwiazda umiera, ale wszyscy widzą jej śmierć.
Po obiedzie w domu pomagałem Sarze sprzątnąć w kuchni.
– Nie wydaje ci się, że z Anną jest coś nie tak? – zapytałem, odstawiwszy keczup do lodówki.
– Dlaczego? Bo zdjęła swoje serduszko?
– Nie. – Wzruszyłem ramionami. – Tak tylko pytam.
– Pomyśl o Kate, która ma chore nerki, i o Jessem, u którego nasilają się objawy socjopatii. W porównaniu z nimi Anna to okaz zdrowia.
– Widać było, że tylko czeka, żeby wstać od stołu.
Sara odwróciła się od kranu.
– Więc co to ma według ciebie oznaczać?
– Może to jakiś… chłopak?
Spojrzenie.
– Anna z nikim się nie spotyka. Dzięki Bogu.
– To może któraś koleżanka jej przygadała. – Właściwie dlaczego Sara tak się dopytuje? Co ja mogę wiedzieć o humorach trzynastolatek?
Sara wytarła ręce i włączyła zmywarkę.
– Takie już są nastolatki.
Kiedy spróbowałem sobie przypomnieć, jaka była Kate w wieku trzynastu lat, pamięć podsunęła mi tylko nawrót jej choroby i przeszczep komórek macierzystych. Zwykłe życie naszej starszej córki, to w okresach pomiędzy jednym leczeniem a drugim, zawsze było jakby na drugim planie.
– Muszę jutro zawieźć Kate na dializę – powiedziała Sara. – O której wrócisz do domu?