Выбрать главу

– Nie mogę w to uwierzyć – szepcze mama. – Nie mogę uwierzyć, że mogła to zrobić.

Tata milczy, jakby go w ogóle nie było. Przez chwilę nie jestem pewna, czy przyszedł z mamą, czy nie.

– To samo co z Jessem – znów odzywa się mama. – Ona to robi dlatego, żeby ściągnąć na siebie uwagę. – Czuję na sobie jej wzrok, wzrok obcy, jakby patrzyła na stworzenie, które widzi pierwszy raz w życiu. – Może trzeba ją dokądś zabrać, żeby nie czuła, że o nią nie dbamy. Wybierzmy się we trojkę do kina albo na zakupy. Niech zobaczy, że nie musi robić nam głupich numerów, żebyśmy zwrócili na nią uwagę. Jak myślisz?

Tata nie odpowiada od razu.

– A jeśli – odzywa się cicho – to wcale nie jest głupi numer?

Znacie to uczucie, kiedy jest ciemno i nagle zapada taka cisza, że człowiek ma wrażenie, jakby zupełnie stracił słuch? Tak właśnie ja się czuję w tej chwili. Kiedy mama wreszcie się odzywa, jej słowa ledwo do mnie docierają:

– Brian, na miłość boską… Po czyjej ty jesteś stronie?

I odpowiedź taty:

– Kto tu mówi o stronach?

Ale to nawet ja już wiem. Zawsze są dwie strony. Zwycięska i przegrana. Ktoś daje, żeby ktoś inny mógł mieć.

Po chwili drzwi się zamykają i znika światło tańczące na suficie. Odwracam się na plecy, mrugając oczami – przy moim łóżku stoi mama.

– Myślałam, że sobie poszłaś – szepczę.

Mama siada w nogach łóżka. Chcę się odsunąć, ale ona kładzie mi rękę na łydce. Zamieram.

– I o czym jeszcze sobie myślałaś, Anno?

Czuję, jak ściska mi się żołądek.

– Myślę… Wydaje mi się, że mnie teraz nienawidzisz.

Nawet w ciemnościach widzę, jak błyszczą jej oczy.

– Och, Anno – wzdycha moja mama – jak możesz nie wiedzieć, że cię kocham, i to bardzo?

Wyciąga do mnie ręce, a ja przytulam się do niej, jakbym znów była małym dzieckiem, które mieści się na kolanach u mamusi. Wciskam twarz w jej obojczyk. Pragnę w tej chwili jednej rzeczy: żeby czas cofnął się trochę, żebym znów była małą dziewczynką, która wierzy święcie w każde słowo swojej mamy, nie analizuje, nie domyśla się i nie próbuje czytać między wierszami.

Mama przytula mnie mocniej.

– Pójdziemy do sędziego i wszystko wyjaśnimy – mówi. – Wszystko da się naprawić.

Kiwam głową, bo to są właśnie te słowa, które chciałam usłyszeć.

SARA
1990

Zupełnie nieoczekiwanie wizyta na oddziale onkologii dziecięcej przynosi mi pewną pociechę. Patrzą na mnie tutaj jak na swojego; jesteśmy w jednym klubie. Wszyscy ci ludzie – od przemiłego parkingowego po tabuny dzieciaków ganiających po korytarzach z różowymi miskami w kształcie nerki pod pachą, jakby to były pluszowe misie – byli tu przed nami. A w grupie zawsze raźniej.

Jedziemy windą na trzecie piętro, gdzie mieści się gabinet doktora Harrisona Chance’a. „Chance”, czyli przypadek. Co za nazwisko! Dlaczego nie doktor Victor?

– Spóźnia się – mówię do Briana, zerkając na zegarek chyba już po raz dwudziesty. Na parapecie stoi zbrązowiała, usychająca zielistka. Mam nadzieję, że ten doktor Chance z ludźmi obchodzi się lepiej.

Kate powoli zaczyna wariować. Żeby ją zabawić, biorę z zasobnika gumową rękawiczkę i dmucham z niej balonik z kogucim grzebykiem. Na pokrywie zasobnika widnieje całkiem spora nalepka zakazująca robić z rękawiczkami właśnie to, co ja przed chwilą. Odbijamy sobie balonik, udając, że gramy w siatkówkę. Nagle do pokoju wchodzi doktor Chance, bez słowa przeprosin za spóźnienie.

– Witam państwa – mówi. Jest wysoki i chudy jak szczapa, ma błyszczące niebieskie oczy, powiększone przez grube szkła i zaciśnięte usta. Łapie balonik, którym bawiła się Kate. Marszczy brew. – No cóż, widzę, że mamy tutaj niejaki problem.

Wymieniamy z Brianem spojrzenia. Czy ten nieczuły, zimny człowiek ma być tym, który poprowadzi nas do walki, naszym generałem, naszym wybawcą? Zanim jednak zdołamy wykrztusić z siebie cokolwiek na nasze usprawiedliwienie, doktor Chance bierze do ręki flamaster i wymalowuje na gumie własną karykaturę, pamiętając nawet o okularach w drucianej oprawie.

– Proszę – podaje go Kate z uśmiechem, który całkowicie odmienia go w naszych oczach.

Moją siostrę Suzanne widuję najwyżej dwa razy do roku. Dzieli nas niecała godzina jazdy samochodem – i wielka przepaść dotycząca przekonań natury filozoficznej.

Z tego, co wiem, Suzanne dostaje olbrzymią pensję za pomiatanie ludźmi. Teoretycznie rzecz biorąc, odebrałyśmy identyczne wykształcenie. Nasz ojciec zmarł nagle, kosząc trawnik, w dniu swoich czterdziestych dziewiątych urodzin. Mama nigdy do końca nie doszła do siebie po tym ciosie. Dziesięć lat starsza ode mnie Suzanne wzięła na siebie jej obowiązki. Pilnowała, żebym odrabiała prace domowe, przekonała mnie do złożenia papierów na studia prawnicze, wpajała mi, że w życiu najważniejsze jest mierzyć wysoko. Była mądra, piękna i w każdej sytuacji wiedziała, jak się zachować. Potrafiła znaleźć logiczne wyjście z każdej katastrofy, co legło u podstaw jej kariery, która stanowiła nieprzerwane pasmo sukcesów. Wszędzie czuła się jak u siebie, czy to w sali posiedzeń zarządu, czy na przebieżce w parku. Nie było dla niej rzeczy trudnych. Kto by nie chciał mieć takiego wzoru do naśladowania?

Zbuntowałam się przeciwko niej. Po raz pierwszy – poślubiając mężczyznę bez wyższego wykształcenia. Po raz drugi i trzeci – zachodząc w ciążę. Mam wrażenie, że kiedy świadomie porzuciłam ścieżkę mającą uczynić ze mnie drugą Glorię Allred, Suzanne miała wszelkie powody czuć się rozczarowana. Z drugiej strony, ja miałam pełne prawo sądzić, że źle mnie oceniała – aż do tej pory.

Nie chcę przez to powiedzieć, że Suzanne nie kocha swojego siostrzeńca i siostrzenicy. Przysyła im rzeźby z Afryki, muszle z Bali, czekoladę ze Szwajcarii. Jesse marzy o tym, żeby mieć taki sam gabinet z wielkimi oknami, kiedy będzie duży. Kiedy to słyszę, powtarzam mu, że nie wszyscy mogą być tacy jak ciocia Zanne, chociaż tak naprawdę chcę powiedzieć, że to ja nie mogę być taka jak ona.

Nie pamiętam już, która z nas pierwsza przestała oddzwaniać. Tak było po prostu łatwiej. Jednak kiedy rozmowa, tak jak teraz, ma dotyczyć tematu zbyt trudnego, żeby w ogóle o nim rozmawiać, nie ma nic gorszego niż taka długotrwała cisza, obciążająca nić wzajemnego porozumienia jak ciężkie koraliki. Ostatecznie więc zbieram się przez cały tydzień, aby zadzwonić do siostry. Wybieram bezpośredni numer.

– Gabinet Suzanne Crofton, słucham? – W słuchawce odzywa się męski głos.

– Czy… – waham się przez chwilę. – Czy zastałam panią Crofton?

– Jest na spotkaniu.

– Proszę… – biorę głęboki oddech – proszę jej powiedzieć, że dzwoni siostra.

W następnej chwili w moich uszach rozbrzmiewa jej miękki, opanowany głos:

– Sara. Dawno cię nie słyszałam.

To do niej pobiegłam, kiedy po raz pierwszy dostałam okres. To ona pomagała mi sklejać szczątki pierwszego złamanego serca. To ją budziłam w środku nocy, kiedy nie mogłam sobie przypomnieć, na którą stronę tata czesał przedziałek albo jak śmiała się nasza mama. Nieważne, co jest teraz; kiedyś Suzanne była moją najlepszą przyjaciółką. Byłyśmy nierozłączne.

– To ty, Zanne? – pytam. – Co słychać?

Trzydzieści sześć godzin po postawieniu oficjalnej diagnozy stwierdzającej u Kate ostrą białaczkę promielocytową Brian i ja możemy zadać pierwsze pytania. Kate zostaje ze szpitalną opiekunką, a my idziemy na spotkanie z zespołem złożonym z lekarzy, pielęgniarek i psychiatrów. Zdążyłam już zauważyć, że to właśnie pielęgniarki będą odtąd zawsze służyć nam odpowiedzią w rozpaczliwych chwilach niepewności. Lekarze tylko siedzą i wiercą się, jakby mieli coś pilnego do załatwienia; one natomiast traktują nas tak, jakbyśmy byli pierwszą parą rodziców, która znalazła się w podobnej sytuacji, jakby to wcale nie było ich tysięczne spotkanie tego typu.